Mam taką wymarzoną krainę do której się udaję w trudnych chwilach. Na razie w wyobraźni…
Wejście do niej ukryte jest wysoko w Himalajach, a drogę odnajdują tylko ludzie o czystych sercach i wolni od wszelkiego zła. Kto nie ma wymienionych cech wejścia po prostu nie zobaczy.
W krainie tej przez połacie niezwykle żyznych gleb przepływają rzeki o krystalicznie czystych wodach, a ich brzegi porastają dorodne drzewa w wielu gatunkach całkowicie wolne od chorób.
Mieszkańcy posiadają ogromną wiedzę, którą wykorzystują tylko w pozytywnych celach. W mojej krainie rządzi dobro, miłość i mądrość. Myśli mieszkańców są jasne, dobre, przejrzyste, co powoduje, że w mgnieniu oka kreują to co zechcą.
Ostrzeżenie przed epidemią
Była niedziela koło południa. Wyszła z kościoła po mszy św i jak zwykle ruszyła na spacer po mieście. Dzień był słoneczny, lekko mroźny, na ulicach mało ludzi.
Szła taka spokojna, radosna, wcale nie czuła swojego ciała a jej stan najlepiej oddałyby słowa piosenki: Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba.
Zdziwiło ją jednak, że ludzie idący z przeciwka uśmiechają się do niej, a kiedy ktoś nieznajomy ukłonił się jej pomyślała, że coś jest nie w porządku z jej twarzą.
Przystanęła, wyciągnęła lusterko i sprawdziła.
Jak powstał ich świat
Szła lekko brzegiem morza, niewielkie fale muskały jej stopy, a zachodząca tarcza słońca podświetlała postać.
Jasnoniebieska bluzka, biała długa i zwiewna spódnica, granatowa chusteczka na głowie.
Zamarłem. Czekałem na nią od dawna.
Jednak to co zobaczyłem przekroczyło moje marzenia…
A ja siedziałem na plaży i jak zwykle tworzyłem z tego co akurat miałem pod ręką, teraz z mokrego piasku.
Rzeźba mojej wymarzonej dziewczyny była prawie gotowa. Prawie, ale daleko jej było do oryginału, który właśnie nadchodził.
W głowie kołatała mi myśl: – Nie przechodź obojętnie, zatrzymaj się sama, bo nie wyduszę ani słowa…
I stało się!
Nie poszła dalej, tylko przysiadła na piasku i zaczęła mi pomagać. Bez jednego wypowiedzianego słowa. Słowa nie były potrzebne, a ona przecież i tak mnie usłyszała.
Kiedy to sobie uświadomiłem oczy mi zwilgotniały. Spojrzałem w jej równie wilgotne oczy i utopiłem się w nich.
Właśnie wtedy mój świat połączył się z jej światem i powstał nasz świat.
Po latach wiem, że nie zamieniłbym go na żaden inny.
Zapach fiołków
Ewa była katoliczką albo tylko tak jej się zdawało. Na msze św. chodziła z rzadka, nie spowiadała się i nie przyjmowała komunii św. Wtedy jeszcze nie wiedziała ile traci… nie znała radości, spokoju ducha, a niekiedy i słodyczy płynącej z bliskości Pana Boga.
To co się wydarzyło, świadczy o tym, że bardzo jej tego było brak.
Od paru lat w Wigilię Bożego Narodzenia wybierała się na prywatną pielgrzymkę do figury Matki Boskiej. Tak ją nazywała w myśli, chociaż droga nie była daleka, bo zabierała jej zaledwie półtorej godziny w obie strony.
Tamtej Wigilii szybko uporała się z przygotowaniami do uroczystej kolacji. Koło południa była już wolna. Kiedy zakładała kożuszek, uświadomiła sobie, ile grzechów ją obciąża i zaczęła pochlipywać. Wyciągnęła chusteczkę i wtedy pierwszy raz tego popołudnia poczuła mocny zapach fiołków.
Nie zwróciła na to uwagi, bo w tamtej chwili nie to było dla niej najważniejsze.
Brnęła po kolana w śniegu, wspinała się pod niewysoką górę.
Co chwilę wyciągała chusteczkę, bo musiała otrzeć łzy, które same płynęły.
Wreszcie dotarła na miejsce.
Poznań na własną rękę
Wczesną wiosną pojechałam do poznańskiego ogrodu botanicznego na zlot miłośników skalniaków. W Poznaniu nigdy przedtem nie byłam, ale ambitnie założyłam, że nie będę korzystać z żadnych map. Ciekawa byłam jak mi się powiedzie poruszanie po tym mieście na własną rękę.
Sam zlot zajął mi tylko pół soboty, więc na zwiedzanie pozostało mi pół soboty i pół niedzieli.
Pogodę miałam wymarzoną, bo świeciło słońce, a temperatura panowała nie wiosenna, ale letnia.
Zlekceważyłam muzea, bo wolałam chłonąć atmosferę miasta. Po Poznaniu chodziłam jak zaczarowana. Wszystko było ciekawe:
Lustra
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że skoro dostaliśmy w dzierżawę ciało, to naszym obowiązkiem jest o nie dbać.
A jak najłatwiej ocenić jego kondycję? Popatrując w lustra!
Z grubsza przeciętny śmiertelnik może podzielić lustra na bezlitosne i dobrotliwe.
Lustra bezlitosne spotykam coraz częściej, bo ich ilość rośnie wprost proporcjonalnie do lat, których mi przybywa. Wśród nich prym wiedzie lustro-tyran z salonu fryzjerskiego pani Joli. Nie dosyć że pokazuje każdą zmarszczkę, to trzeba oglądać swoje oblicze w najbardziej niekorzystnym momencie, kiedy można powiedzieć, nic się nie ma na głowie.
Lustra dobrotliwe, jak sama nazwa wskazuje, są nam przychylne. Jestem szczęśliwą posiadaczką właśnie takiego egzemplarza. Wisi w przedpokoju bez okien. Oświetla go słaba żarówka, a to co w nim zdołam dojrzeć z reguły mnie zadowala.
Zwierzenia niepokalanka
Już trzy lata zapuszczam korzenie w ogrodzie Elżbiety. Rosnę w najcieplejszym miejscu, bo gospodyni dba o mnie i dobrze wie co lubię. Posadziła mnie przed domem i zawsze kiedy przechodzi omiata mnie wzrokiem i uśmiecha się. Wiem, że to do mnie.
Podobno moi kuzyni w Polsce nie osiągają znacznych rozmiarów i nie wydają nasion.
Ale nie ja! Mam już dwa metry wysokości i rok w rok staram się owocować. To dla niej. Nie jest już młoda, a ja chcę, żebyśmy mogli jak najdłużej cieszyć się swoją obecnością.
Chociaż wolę spokój, ciszę i kontemplację sprawia mi przyjemność sposób, w jaki Ela mnie przedstawia:
– To moja najukochańsza roślina: niepokalanek, inaczej Pieprz mnisi. Moja miłość od pierwszego wejrzenia. Popatrz, jaki jest piękny! A jaki zapach! Słodki, świeży, delikatnie ziołowy. Jego nasiona
mają niesamowite właściwości. Podobno mnisi w średniowieczu właśnie dzięki nim zdołali przetrwać okresy głodu. Jest też przyjacielem wszystkich kobiet, bo nie tylko poprawia stan zdrowia, ale i urodę.
Znany jest od zawsze! Ponoć bogini Hera urodziła się pod niepokalankiem, a z czasem obwołano go rośliną świętą.
Po tych słowach z miłością mnie dotyka, głaszcze.
To samo robią zaproszeni goście, a ja takich poufałości nie lubię! Co innego Ela, ale taki pierwszy lepszy… Zdarza się, że któryś z nich oberwie liść, rozciera w palcach i wącha. Ciekawe, czy byłby zadowolony, gdyby ktoś wyrywał mu włosy z głowy.
Niestety te wszystkie zachwyty słyszą dwie zazdrośnice. Hortensje bukietowe. Rosną tu od lat i są doprawdy ogromne.
Często komentują:
Opieka pani Marii
Jakie to było szczęście, kiedy zaczęłam studiować i znalazłam pokój do wynajęcia w samym centrum Krakowa! Mieszkanie było bardzo duże. Mieściło się na pierwszym piętrze starej kamienicy blisko Uniwersytetu Jagiellońskiego. Właścicielka, pani Maria, zajmowała trzy duże pokoje od frontu. Dla nas, studentek, przeznaczona była dawna służbówka, której okno wychodziło na podwórko. Prowadziły do niej osobne schody.
Mieszkanie od dawna nie było odnawiane, a przez to mroczne. Nosiło ślady dawnej świetności: piękne XIX-wieczne meble, stare lampy, skrzypiące drewniane podłogi… Na ścianach mnóstwo szkiców i obrazów przyjaciół domu, Józefa Mehoffera i Jacka Malczewskiego. Stare regały w ogromnym holu uginały się pod równie starymi księgami.
Zawsze miałam sentyment do antyków, rzeczy z duszą. Wspaniale spało się na starym łóżku, świetnie siedziało się przy wiekowym stole albo na aksamitnym fotelu.
Jak się dowiedziałam, tata pani Marii był nie lada osobistością – prymariuszem szpitala św. Łazarza. Bardzo znanym i cenionym w kręgach elity Krakowa. Leczył ludzi również z gruźlicy, o czym wspominał w swojej książce Emil Zegadłowicz.
W czasie, kiedy mieszkałam u pani Marii, nie doceniałam tego, że trafiłam do miejsca z tak znamienitą przeszłością. Niedawno dopiero dotarło do mojej świadomości, że przecież Jacek Malczewski urodził się w tym samym mieście co ja i był ochrzczony w tym samym kościele. Pozornie te fakty nie mają ze sobą żadnego związku. Być może miałoby tu zastosowanie pojęcie synchroniczności Junga?
Pani Maria była dobroduszna, uśmiechnięta i już niemłoda. Szczupła, wysoka, w długich spódnicach i z koczkiem nad karkiem. Codziennie chodziła na mszę świętą do Kapucynów, a do nas zaglądała rzadko. Kiedy teraz o niej myślę, widzę ją jako anielską istotę.
W mieszkaniu pani Marii mieszkałam dwa lata. Potem nasze drogi się rozeszły. Wyszłam za mąż, urodziła mi się córeczka. I wtedy właśnie zaczęła mi się śnić pani Maria: bardzo często i bardzo intensywnie. Trwało to parę miesięcy i nagle urwało się. Nie dawało mi to spokoju i kiedy córeczka miała pół roku, wzięłam ją ze sobą i poszłam do pani Marii.
Mnich w rudych szatach
Nie miałam pojęcia, w jakiej niezwykłej uroczystości będę uczestniczyć tego dnia.
To była niedziela cztery lata temu. Dzień bardzo ciepły, słoneczny, zupełnie nie czułam jesieni, która już nadeszła.
Jak każdej niedzieli pobiegłam na mszę św. Zdziwiło mnie, że w Katedrze Wawelskiej zastałam nieprzebrane tłumy. Okazało się, że przyjechała delegacja z Węgier, aby podziękować Polakom. W szczególności krakowianom, za ogromną pomoc udzieloną im sześćdziesiąt lat temu w czasie rewolucji węgierskiej.
To było takie wzruszające…
Sześćdziesiąt lat po fakcie!!!
Nie zapomnieli, pamiętali, , dziękowali.
Udzielił mi się wzniosły nastrój i muszę przyznać, że zamiast uczestniczyć w mszy św. uniosłam się na różowej chmurce fantazji.
W swoim życiu naczytałam się przeróżnych jasnych przepowiedni dotyczących losu Polski. Oczami wyobraźni zobaczyłam nasz kraj od morza do morza, od Bałtyku do Morza Czarnego. Nie była to sama Polska, ale unia : Węgry, Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Słowacja, Węgry…Na swoich terenach kraje te zajęły się uprawami ekologicznymi. Powracały do dawnych, zapomnianych odmian drzew, warzyw, zbóż. Widziałam kwitnące rolnictwo. Jak okiem sięgnąć wszędzie zieleń skąpaną w blasku słońca.
Była to zachwycająca kraina miodem i mlekiem płynąca.
Ale cóż w tym dziwnego. Polacy to szlachetny, dzielny, niezłomny naród. I wierzący, bo Polska to nadal ostoja wiary. Było dla mnie oczywiste, że bez pomocy Boga spełnienie moich marzeń byłoby niemożliwe.
Takie to myśli pojawiały się w mojej głowie na mszy św. w sercu Polski czyli na Wawelu.
Do Danusi
Ach, ta Twoja czarna, kręcona, gęsta czupryna. Gdziekolwiek się znalazłaś, wyróżniała Cię z tłumu.
Kiedy już poznałyśmy się bliżej, lubiłam w zachwycie zanurzać w niej dłoń.
Nie, nie często, bo nigdy nie byłyśmy ze sobą całkiem blisko. Kiedy zobaczyłam Cię pierwszy raz, w mojej głowie pojawiła się myśl:
– Chciałabym mieć taką koleżankę.
Życzenie, owszem, spełniło się, ale nie od razu i nie tak jak bym tego chciała.
Po kilku latach po prostu należałam do grupy, którą uczyłaś pisać.
Ty prowadząca, a ja uczennica.
Wtedy zorientowałam się, że całkiem inaczej patrzymy na rzeczywistość, a zwłaszcza na nierzeczywistość. Na zajęciach czytałyśmy swoje teksty na głos. Nigdy nie powiedziałaś mi złego słowa. Spuszczałaś jedynie głowę i unikałaś mojego wzroku. Wtedy wiedziałam, że nie podoba Ci się to, co napisałam.
Zajęcia prowadziłaś znakomicie. Wyszukiwałaś odpowiednie treści, streszczałaś, zestawiałaś i dostawaliśmy takie gotowce. To na pewno kosztowało Cię dużo pracy.
Prośba
Jest dopiero połowa lutego, a ja nie mogę spokojnie spać pod śniegiem i drżę ze strachu, kiedy uświadomię sobie, co mnie za chwilę czeka.
Do naszej doliny zaczną ściągać tłumy turystów i to w takiej ilości, że żaden z nich chociażby chciał się wywrócić nie da rady, bo natrafi na sąsiada.
Przyjeżdżają, aby podziwiać całe łany moich liliowych rodaków, z woli dobrego Pana Boga zasiedlających zbocza gór wokół doliny. Wiadomo że wtedy, gdy osiągamy swoje największe piękno, w czasie kwitnienia. Wtedy wypuszczamy z ziemi jasnofioletowe kielichy z pomarańczowymi pylnikami. Ach, cóż to jest za widok!
Bajkowy albo rajski, jak kto woli.
Z dala od szlaków moi krewniacy przynajmniej mają cicho i są bezpieczni.
Ja niestety mieszkam blisko schroniska, gdzie na okrągło jest mnóstwo ludzi. Takich jak ja nieszczęśników ma chronić wstążka zawieszona pomiędzy patykami oznaczająca teren, gdzie ludzie nie powinni wchodzić.
Rok temu spotkało nas nieszczęście.
Spotkanie z Dalajlamą
Dwanaście lat temu odwiedził Polskę charyzmatyczny przywódca Tybetańczyków, Dalajlama. Przyjechał również do Krakowa, aby odebrać doktorat honoris causa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ostatnim punktem programu w naszym mieście było spotkanie ze studentami w Auditorium Maximum.
Ja, entuzjastka, namówiłam dwie koleżanki, żebyśmy tam poszły:
– Zobaczycie, że dostaniemy się do auli.
Tym razem mój optymizm zawiódł, bo pod gmachem zgromadziły się nieprzebrane tłumy. Głowa przy głowie. Musiałyśmy odejść około stu metrów od wejścia, żeby tłum nas nie stratował. Czekałyśmy cierpliwie ze wszystkimi.
No bo jak inaczej mogłyśmy uczcić taką osobistość?
Przecież miliony ludzi na świecie czyta jego książki, a nauki w nich zawarte wykorzystuje w życiu. Dalajlama jeździ z misją pokojową po całym globie, a cenią go i poważają najwięksi tego świata.
Jego nauki są proste:
– Dobre serce i rozwijanie wewnętrznych wartości jest kluczem do życia każdego człowieka i pokoju na świecie.
– Dawajcie miłość i dobro, by móc oczekiwać tego samego od innych ludzi. A jeżeli nie możecie dawać dobra, to nie róbcie zła.
Zosia
Kłodzko to niewielkie dolnośląskie miasteczko. Parę lat temu wybrałam się tam na zorganizowaną wycieczkę. Spaliśmy i jedliśmy u sióstr Elżbietanek. Codziennie odkrywaliśmy coraz to nowe uroki Kotliny Kłodzkiej .
To był koniec maja, pogoda ciepła, przyjazna, łagodna.
Po późnym obiedzie większość wycieczkowiczów wyległa przed dom. Ja również.
Błogo nastrojona, odprężona, oparłam się o kamienny murek.
I wtedy podeszła do mnie kobieta. Jak się zaraz okazało, miała na imię Zosia. Ubrana w gruby, czarny płaszcz, za ciepły na tę porę roku. Chociaż luźny nie tuszował jej przeraźliwego wychudzenia. Na nosie okulary z cylindrycznymi szkłami. Wzbudzała współczucie.
– Podoba się pani Kłodzko? – zagadnęła
– Tak, bardzo – odpowiedziałam zgodnie z prawdą
– A mnie nie.
I tu niespodziewanie zaczęła opowieść o swoim życiu.
U sióstr jadała obiady. Żaliła się, że mąż nie żyje, a ona mieszka sama. Dwoje, dobrze ustawionych dzieci, mieszka poza Kłodzkiem. Czeka ją operacja na oczy, a kasy brak. Dałam jej trochę pieniędzy, a ona, być może z wdzięczności, zaproponowała przechadzkę po mieście. Zosia wzięła mnie pod rękę, co było nawet miłe, bo była czyściutka i pachniała mydełkiem Bambino.
Anioł Stróż Polski
W tym roku, pomimo zarazy, wybrałyśmy się z moją przyjaciółka Lucyną w Bieszczady. Wycieczka udała się znakomicie: pogoda, nocleg, zwiedzanie. Kiedy zamknę oczy i myślę o tym wyjeździe, widzę tylko słońce. Może to za sprawą niezwykłego spotkania…
Bo w drodze powrotnej uparłam się, że musimy jechać do Przemyśla. Miewam takie silne nakazy wewnętrzne.
Dzień był wyjątkowo upalny jak na koniec września. Spacerowałyśmy po mieście i w zachwycie podziwiałyśmy strome uliczki, malownicze podcienia i kościoły. Jest tam dużo ogromnych kościołów ,co mnie zaskoczyło, bo Przemyśl to nieduże miasto.
Dosyć już zmęczone dotarłyśmy do najstarszych zakątków w mieście w okolice katedry.
I nagle…
Zobaczyłam skąpanego w słońcu Anioła Stróża Polski. Stał na postumencie, podpis był widoczny z daleka, więc od razu było wiadomo, z kim ma się do czynienia.*
– O mój kochany! – ucieszyłam się na głos, bo mogłam sobie na to pozwolić. Wiedziałam, że Lucyna nie będzie się ze mnie śmiała, a poza tym byłyśmy same.
Dopiero po powrocie do domu dowiedziałam się o nim więcej.
Otóż trzeciego maja 1863 roku, po upadku powstania styczniowego, na ulicach Przemyśla ukazał się niezwykły młodzieniec. Ubrany był z wiejska, ale promieniował światłem. Zdumiewało, że posługiwał się uczonym językiem. Opowiadał o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Polski.
Wtedy to przepowiedział, że papieżem zostanie Polak i od tego czasu będzie wzrastać znaczenie naszego kraju. Mówił, że Pan Bóg dopuścił tak wielkie cierpienie narodu polskiego, aby zmazać jego grzechy. Mówił, że Pan Bóg szczególnie ukochał Polskę jako ostoję wiary!!!
Widzenie
Trudno powiedzieć, jak wysoka była to postać : pięćdziesiąt a może sto metrów?
Ogromny, młody, niezwykle urodziwy mężczyzna.
Na równo przyciętych blond włosach miał nałożoną niedużą, złotą koronę.
Przy boku krótki, chyba, miecz.
Spódniczka sięgająca do połowy ud odsłaniała mocne nogi.
Cała postać spowita była w złocistą poświatę. Czułam niezwykłą energię, jaką przesyłała mi ta Postać.
Nie, nie był to sen. To było krótkie widzenie. Na mgnienie oka. Na dziedzińcu wawelskim i to w biały dzień.
Jednocześnie, bez słów, zrozumiałam, że mnie obroni.
A miał przed kim, bo akurat popadłam w szpony uzdrowicielki duchowej. Sprytnie manipulowała emocjami swoich klientów. Pewien lekarz holistyczny opowiadał mi, że pracownica UJ musiała iść na półroczny urlop zdrowotny po kontaktach z tą panią. Dziwił się, że ja tak łagodnie przeżyłam jej „leczenie”
Kocham leniuchowanie
Każdej zimy popadam w osobliwe odrętwienie.
Na zewnątrz zimno, w domu też nie za ciepło, bo gaz drogi. W związku z tym już wczesną jesienią moszczę sobie barłóg na kanapie. Mam zestaw poduszeczek i puchową kołdrę do przykrycia, jeszcze z mojego wiana. Poszewki oczywiście dobrane kolorystycznie do kwiecistego obicia kanapy.
W zasięgu ręki mam książki, zeszyty, ołówki, piloty, kremy…
Kiedy na dworze wiatr, zimno i pada, ja wchodzę pod kołdrę i jest mi dobrze jak w niebie.
Na dodatek zdołałam się pozbyć wyrzutów sumienia. To zasługa mojego głosu wewnętrznego, który cierpliwie mi tłumaczy:
Zasłużyłaś na odpoczynek, bo, przyznaj sama, napracowałaś się w tym roku. Człowiek nie jest maszynką do roboty. Nieraz ważniejsza jest chwila postoju i zastanowienia a nawet i nuda…
Lucynka
Moja ukochana kuzynka Jaremka od wielu lat mieszka w Hiszpanii. Zawsze trzymałyśmy się razem, ale dopiero teraz mamy okazję naprawdę się poznać. A to dzięki długim i częstym rozmowom przez Internet.
Nie tak dawno uraczyła mnie taką oto opowieścią ze swojego dzieciństwa:
W jej domu nigdy się nie przelewało. Mama pracowała, tata pracował, a pieniędzy nieraz nie starczało do pierwszego. Ona i jej brat byli typowymi dziećmi z kluczem na szyi.
Jaremka chodziła wtedy do podstawówki. Droga do szkoły zabierała jej dwadzieścia minut spacerkiem. Lubiła te spacerki, bo musiała przechodzić koło sklepu z zabawkami. Był taki duży. A na równie dużej wystawie same cuda! Zdarzało się, że z powodu zapatrzenia spóźniała się do szkoły.
Któregoś dnia na wystawie sklepowej przybył kolejny okaz: lalka.
Ale jaka!!! Niezbyt duża, mięciutka, z grubymi warkoczami. No i najważniejsze: była to śpiąca lalka. Tak to się wtedy mówiło, jeżeli oczy lalki się zamykały. Ubrana była w falbaniastą, haftowaną sukienkę, białe skarpetki i skórzane buciki.
Trzeba jeszcze dodać, że przypominała jej kuzynkę Elżunię, czyli mnie.
Jaremka zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia.
Cóż z tego! Wiedziała, że nigdy jej nie będzie miała…Jak wiadomo, w domu się nie przelewało…
Płomienna przemowa Bożenki
Wczesna wiosna była dla moich ogrodowych roślinek niełaskawa. Mieliśmy suszę. Sprawdziły się przepowiednie naczelnego czarnowidza kraju. Pojawiły się apele, aby oszczędzać wodę. W związku z tym zamiast włączać automatyczne podlewanie, godzinami rozdrażniona stałam z wężem w ręku.
Uratował mnie telefon od kuzynki Bożenki, która uraczyła mnie płomienną przemową:
– Sprawa wygląda tak. Nieźle się podszkoliłam w tym roku w czasie odosobnienia. Oglądałam filmiki na YouTube. Wybierałam je, żeby nie oglądać byle czego. Słuchaj, mnie tak samo jak ciebie wkurza ta susza, ale przecież nie jesteśmy bezsilne. Każdy, każdy człowiek ma zdolność kreowania rzeczywistości. Dobrymi, szlachetnymi i pięknymi myślami.
Nie wierz tym, którzy kraczą o katastrofalnej suszy.
Jak powstawał mój blog
’Warto wierzyć’ był moim pierwszym tekstem. Wtedy nie miałam pojęcia, że poważę się na założenie bloga. Pisałam go przez tydzień. Kiedy już się do tego zabrałam, okazało się, że w mojej głowie pojawia się na raz mnóstwo wyrazów, określeń, zdań na wyrażenie tego samego. Musiałam długo zastanawiać się, co wybrać. Wstawałam w nocy i poprawiałam… Nie tylko przecinki.
Potem wszystko układało się samo.
Któregoś dnia córka przybiegła z wiadomością, że organizowany jest kurs kreatywnego pisania.
– Idź i zapisz się, bo przyjmują tylko do jutra.
Posłuchałam. Przedstawiłam mój jedyny tekst. Nie wiem, czy się spodobał czy nie było kompletu chętnych. Zostałam przyjęta.
Była to dla mnie katorga. Koleżeństwo wykształcone, oczytane, z poczuciem humoru i na luzie. A ja co? Ogrodniczka, która całe życie spędziła z roślinkami i ze swoimi myślami. Czułam się przy nich taka malutka…
– Nigdy więcej – przyrzekłam sobie w myślach po zakończeniu pierwszego kursu.
Po jakimś czasie mi przeszło i nadal chodzę na kursy kreatywnego pisania. Zdarzało się, że rysowałam pod ławką, aby rozładować napięcie. Zdarzało się, że ktoś zaglądał mi przez ramię I mówił:
-Jakie ładne.
Biały długopis
Siedem lat temu znalazłam na śniegu biały długopis. Mały, skromny, plastikowy. Wtedy nie przypuszczałam, że będzie kamieniem milowym w moim życiu. Sprawił, że zaczęłam robić coś, na czym się nie znam. Zaczęłam pisać.
Nie przekonał mnie do tego mój brat cioteczny, misjonarz z Brazylii, który doradzał mi, żebym opisała swoje doznania po to, aby wzmocnić ludzką wiarę.
Nie przekonał mnie kolega zięcia, artysta malarz, który nie wiadomo dlaczego wieszczył mi napisanie takiej gruuubej książki. On mnie tylko rozśmieszył.
Ja to mam szczęście
Zdarzenie to miało miejsce w czasach głębokiej komuny. Młodszemu pokoleniu trudno chyba sobie wyobrazić pustki w sklepach, ale rzeczywiście tak było, czyli nic nie było.
Zbliżała się studniówka i należało się do niej przygotować, czyli modnie ubrać. Miałam kochających rodziców, więc wyposażona w odpowiednie finanse, udałam się na zakupy do stolicy, oddalonej od mojego rodzinnego miasta o 100 km.
Jechałam autobusem. Usadowiłam się na samym końcu, zrobiłam porządek w portfelu, a potem, jak to ja, rozmarzyłam się, wyobrażając sobie, jakie to cuda za chwilę nabędę .
W tamtych czasach zakupy były proste, bo szło się do komisów na Nowym Świecie albo na bazar Różyckiego.
Głos
Początek marca tamtego roku miał typową jak na tę porę pogodę. Temperatura niewiele ponad zero stopni, niekiedy śnieg, a na dodatek porywisty wiatr.
Właśnie wtedy, pełna zapału, Maria rozpoczynała pracę w ogrodzie. Miała wykopywać rośliny z gruntu, dzielić i sadzić do doniczek. Najpierw poszła do szklarenki, która była jej niezbędnie potrzebna. Okazało się, że przedstawia sobą gorzej niż opłakany widok. Brakowało wielu szyb i wiatr przewiewał ją na wylot.
Jak tu zacząć sezon? Miała wprawdzie męża, ale już mu się znudziło realizowanie jej, nieraz dzikich, ogrodowych pomysłów. Sytuacja finansowa była nieciekawa, a tu dwoje dzieci… Co tu począć? Przysiadła na ogrodowej skrzynce i pogrążyła się w rozmyślaniach. Zaczęła pochlipywać aż w końcu zaniosła się rozpaczliwym płaczem.
Płakała w najlepsze, gdy nagle usłyszała w swojej głowie głos: Wyobraź sobie, że jesteś wdową, masz dwoje dzieci i musisz je utrzymać.
Od razu oprzytomniała. Uspokoiła się. Starymi dyktami pozatykała dziury i zabrała się do pracy.
Działo się to wiele lat temu.
Kanapka
Na początku pandemii popełniłam przestępstwo. Mąż, w swojej łaskawości, zezwolił mi na zrobienie zakupów w sklepie spożywczym. Wyposażona w duży wózek na kółkach udałam się po żywność. Ponieważ nie było wszystkich produktów w jednym sklepie, poszłam do drugiego. Po powrocie do domu opowiedziałam o wszystkim i wtedy usłyszałam:
– Jesteś nieodpowiedzialna. Miałaś przepustkę tylko do jednego sklepu.
Dostałam szlaban. Przez dwa miesiące nie wychodziłam poza teren ogrodu. Mąż, uzbrojony w rękawiczki i maseczkę, raz na tydzień wyruszał po prowiant. Często brakowało jakiś produktów, ale nie buntowałam się. Pandemia to pandemia. Wszyscy znosili przecież pewne niedogodności. Poza tym miałam tyle pracy w ogrodzie że nie miałam czasu nad tym się zastanawiać .
Po jakimś czasie emocje zaczęły opadać, choć w naszym gospodarstwie domowym ciągle brakowało jakichś produktów .
W czasie dwumiesięcznego odosobnienia przemyślałam ostatnie wydarzenia i doszłam do wniosku, że pożyłam już dość długo. Urodziłam dwoje dzieci, które są już mocno dojrzałe i zaradne. Naharowałam się tez nieźle.
Byłam przekonana, że nic a nic nie boję się zarazy. Jeśli umrę, to trudno.
Któregoś wieczora zrobiłam sobie kanapkę z produktów, które od dawna wszystkie na raz nie gościły na naszym stole. Kanapka składała się z: ciemnego chleba, masełka, plasterka szynki i pomidorów. Stanęłam na progu domu, odgryzłam kęs… Była przepyszna!
Chyba ten zapomniany smak sprawił, że poczułam się nieziemsko szczęśliwa.
Konflikt wewnętrzny
Niedawno spotkałam grupę dziarskich żołnierzy. Szli szybko z naprzeciwka. Wtedy przypomniałam sobie pewne zdarzenie.
Miałam nie więcej niż szesnaście lat i wybrałam się do rodziny na warszawskie Bielany. Droga przebiegała koło koszar. To był letni, słoneczny i ciepły dzień, a za siatką mnóstwo żołnierzy. Podniósł się wrzask : krzyczeli, gwizdali, cmokali. Byłam oburzona takim zachowaniem, więc przeszłam, fukając pod nosem. W głowie mi się nie mieściło, że zaczepiają mnie takie staruchy.
Tym razem, o dziwo, żołnierze zachowywali się całkiem przyzwoicie. Cisza! Żadnych cmokań ani zaczepek. Chodnik był wąski, więc zeszłam na jezdnię, spuściłam głowę i uśmiechałam się do siebie na wspomnienie sprzed lat. Na chwilę podniosłam wzrok i wtedy jeden z żołnierzy odśmiechnął się uprzejmie jak do mamy albo,nie daj Boże, do babci.
Turkusowy fotel
Jest! Jest! Jest! Jest! Jest! Jest! Wreszcie przyjechał do mnie turkusowy fotel uszak. Stanął na razie w przedpokoju i spokojnie czekał na wniesienie po schodach do góry. Patrzyłam z miłością na jego szlachetne kształty pokryte aksamitem. Był taki wygodny, duży, solidny. Cudny! Nie jakiś tam pospolity i byle jaki, ale wyśniony i wymarzony.
Naprawdę wyśniony! A było to tak: Dawno temu podczas mszy św westchnęłam:
– Najukochańszy Panie Boże, tak bym chciała zobaczyć, jak jest na tamtym świecie. Tylko tyle, nie nalegałam, nie prosiłam . Od razu zostałam wysłuchana.
Najbliższego ranka miałam sen:
Siedziałam w swojej poprzedniej obskurnej kuchni, kiedy usłyszałam dzwonek. Zerwałam się, żeby otworzyć. Musiałam jednak przejść przez sąsiednie pomieszczenie. Kiedy tam weszłam, popadłam w zachwyt: znajdowałam się w turkusowej komnacie. A w turkusowej komnacie stały dwa turkusowe fotele.
Na jednym turkusowym fotelu spał mały kotek, a na drugim turkusowym fotelu mała sówka.
Otworzyłam drzwi wejściowe, a tam zobaczyła trzech mężczyzn, jak się domyśliłam 'świeżo dowiezionych’. Po krótkiej wymianie zdań wiedziałam już, że jestem na 'tamtym świecie’. Najbardziej zachwycały mnie kolory: czyste, mocne, świetliste.
Zaczęłam się zastanawiać, co oznaczały zwierzątka słodko śpiące na fotelach. Podpytywałam znajomych. Nie wiedzieli. W końcu sama doszłam do wniosku, że śpiący kotek to symbol sił magicznych a śpiąca sówka, jak wiadomo, mądrości.
– A może dałoby się już teraz dysponować takimi umiejętnościami ? – kombinowałam.
Cicho, bez napięcia zaczęłam marzyć o turkusowym fotelu bo pewnie razem z nim przyszłaby mądrość i magia.
I wreszcie, po latach, przy okazji innych zakupów, stałam się szczęśliwą posiadaczką tego cuda.
Poparzona ręka
Wylałam sobie na rękę wrzący olej. Akurat w środku ogrodowego sezonu, to znaczy kiedy mam najwięcej pracy. Gdybym od razu doceniła powagę sytuacji, wszystko byłoby w porządku. Ja jednak na tę poparzoną rękę założyłam dwie pary rękawic i poszłam wyrywać chwasty. Nic dziwnego, że napuchła, zrobiła się fioletowa i zaczęła bardzo boleć.
Nie było wyjścia, trzeba było jechać do lekarza. W taksówce ból się nasilił. Nie wiedziałam, co z nią zrobić, gdzie ją położyć. Ręka strasznie bolała.
Całe szczęście, że przypomniały mi się słowa mojej przyjaciółki Jagody o cierpieniu Pana Jezusa, które podobno się nie skończyło.
Jak dziś pamiętam, że położyłam prawą, poparzoną rękę na prawym kolanie, zamknęłam oczy i zagłębiłam się w sobie. W myślach powiedziałam :
Promieniowanie
Nie da się ukryć, że każdej wiosny mam problem. Wszyscy się cieszą, że nadciąga ciepła pora roku, ale nie ja. Dla mnie oznacza to początek ciężkiej pracy. Wtedy rozpoczynamy wysyłanie paczek z roślinkami. Pracuję fizycznie parę godzin każdego dnia: dźwigam, sadzę, plewię, bo zanim roślinkę wyślemy, najpierw musimy ją wyhodować.
Zapytałam kiedyś moją wspólniczkę, czyli córkę:
– Kristal, gdybym strzeliła w kalendarz, dałabyś radę?
– O tak – odpowiedziała natychmiast.
Jednak po dłuższej chwili dodała:
– Gdybym znalazła kogoś, kto by to wszystko ogarnął.
I tu przypomniało mi się, jak to z pół roku temu dawała mi rady kochana dr Jadzia:
– W starszym wieku nie wolno ciężko pracować.Teraz jest czas na nawiązanie jak najlepszego kontaktu z górą. Trzeba wypełniać się światłem i promieniować na otoczenie.
Lilia królewska
Wydaje mi się, że mieszkam w najpiękniejszym miejscu na ziemi. To duży ogród. Pośrodku króluje soczyście zielony trawnik, okolony rozmaitymi krzewami. Następny rząd to drzewa: brzozy, sosny, derenie. Nie wszystkie potrafię nazwać. Pomiędzy krzewami moja Ogrodniczka posadziła grupy kwiatów. W ogrodzie cały rok coś się dzieje: rośliny kwitną, przekwitają, potem wydają owoce i nasiona. Niektóre zamierają na zimę, aby znów obudzić się wczesną wiosną . Zupełnie tak jak ja.
Rosnę w grupce kwiatów. Ogrodniczka przyłożyła się, aby zapewnić mi jak najlepsze warunki. Pode mną warstwa gruzu po to, aby nadmiar wody mógł swobodnie odpływać. Słyszałam, że w niektórych ogrodach kwiaty ścinane są na bukiety. Dla mnie to niepojęte. Jak ludzie mogą podziwiać martwe istoty? Wiem, że kiedy ogrodnik idzie z nożem lub sekatorem w ręce całe moje koleżeństwo drży ze strachu. Nieraz rzeczywiście trzeba przyciąć jakieś gałązki lub przekwitnięte pędy, ale żeby wycinać kwiaty w pełni rozkwitu? Całe szczęście, że u nas to się nie zdarza, a ja nie narzekam na brak troski, wręcz przeciwnie.
Siła perswazji
Przyjechała do mnie siostra. Jak to ona postawiła mnie od razu do pionu: zauważyła włos pod brodą, który natychmiast trzeba wyrwać, kazała uregulować brwi…
Tym razem na tapecie znalazł się mój zimowy płaszcz:
– Najwyższy czas oddać go do pralni – zawyrokowała.
Wobec tego przyjrzałam mu się wnikliwie i przyznałam jej rację, ciesząc się w duchu, że mam kogoś, kto potrafi mną potrząsnąć.
Z płaszczem w torbie dotarłam do najbliższej pralni chemicznej. I tu zaskoczenie! Od ubiegłego roku cena usługi podskoczyła o 10 zł. Pranie kurtki puchowej 55zł, płaszcza puchowego 65zł.
Co tu zrobić? Zapakować do pralki i być może zepsuć?
Hmmm…
Stanęłam na środku salonu pralniczego i tak przemówiłam do ekspedientki:
Różowe Światło
Dzień był paskudny. Nie dosyć że lało, to było przeraźliwie zimno. Moja przyjaciółka Sława w końcu dopchała się do zatłoczonego tramwaju. Co z tego jeżeli za chwilę okazało się, że stoi obok wyjątkowo nieprzyjemnego mężczyzny. Był już podchmielony, wszystko mu przeszkadzało, rozpychał się i przeklinał. Co tu zrobić? Sława nie chciała przeciskać się w tłumie, więc tylko odwróciła się do niego tyłem. Nie wierzyła w bajki. Przypomniała sobie jednak, o czym rozmawiała poprzedniego dnia z koleżanką. Zamknęła oczy, skoncentrowała się i zastosowała metodę, o której dopiero co usłyszała. Po prostu w wyobraźni otoczyła go różowym światłem miłości.
Nie minęła chwila a facet nie dosyć, że się uspokoił, to zaczął ją przepraszać! Po południu oszołomiona i szczęśliwa opowiedziała mi o tym zdarzeniu.
Od tej pory obie otulamy Różowym Światłem Miłości najpierw rodzinę, przyjaciół, a również i tych, z którymi trudno nam się dogadać. Otaczamy nim Polskę i całą kulę ziemską. Wszystkie żyjące istoty, rośliny i zwierzęta…
Wiemy, że światło to największa siła. Nie zna pojęcia walki. Ono tylko niweluje niskie wibracje i samo najlepiej wie, gdzie jest najbardziej potrzebne. Żeby proces był skuteczny, same musimy być w dobrej formie.
Wykluczony czy szczęśliwy
Było niedzielne popołudnie. Skwar niemiłosierny. Siedziałam na przystanku tramwajowym naprzeciwko kina Wanda. Na ulicy nikogusieńko.
Ani samochodów, ani ludzi zajętych niedzielnym obiadem.
Nagle usłyszałam gdzieś z góry głos:
– Proszę pani, jaki dzisiaj dzień?
Spojrzałam do góry i zobaczyłam, że w prawym rogu zadaszenia brakuje szyby i w tej luce ukazała się mocno kudłata głowa.
Czterolistna koniczyna
Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Ewa córka mojego szkolnego kolegi zmarła w Sylwestra, zamarzyła mi się wycieczka na tamten świat, bo przecież należało zasięgnąć języka i pocieszyć nieboraka. Poprosiłam Górę, żeby mi to umożliwiła i nie musiałam długo czekać.
Któregoś dnia późnym wieczorem, jak zwykle, ułożyłam się do snu. Już zasypiałam, gdy nagle znalazłam się pod sufitem. Bez trudu przeniknęłam przez ścianę i poszybowałam do góry. Czułam się nieskrępowana, swobodna, lekka. Podśpiewując przebój disco polo „Niech żyje wolność, wolność i swoboda…”, poszybowałam do góry.
– Całe szczęście, że nie ma tu moich koleżanek muzykolożek – pomyślałam – na pewno byłyby zgorszone moimi prostackimi upodobaniami.
Z tego wielkiego szczęścia wywinęłam w powietrzu dwa fikołki i skupiłam się na otoczeniu. Otulała mnie lekka mgiełka, słońce ledwo prześwitywało, czyli pogoda była akurat taka, jak lubię najbardziej.
Mój dobry znajomy, osobisty Anioł Stróż, jak zawsze, nie odstępował mnie na krok. Bił od niego złoty, blask no i spokojnie można było powiedzieć, że był piękny jak anioł.
Szybko dotarliśmy do celu.
Była to zielona kraina pełna drzew, krzewów, łagodnych pagórków pokrytych bujną trawą. Wijąca błękitna rzeczka dopełniała całości.
– Czyżby to był raj? – pomyślałam.
Jaśminowy cud
To wydarzyło się w czerwcu. Dzień był słoneczny, jeden z takich, kiedy od rana do wieczora na niebie nie ukazuje się ani jedna chmurka.
Wtedy człowiek myśli, żeby zostawić wszystkie sprawy i jak najszybciej dać nogę na wieś.
Tak też zrobiłyśmy, ja i moja przyjaciółka Jagoda.
Pokonałyśmy zaledwie 50 km i znalazłyśmy się w prawdziwym raju: 100 letnia drewniana chałupa z bali otoczona kwitnącą, obsadzoną wysokimi świerkami łąką. Dalej las na wzgórzu, poniżej przepływająca rzeczka.
Sielsko, anielsko.
Spragnione kontaktu z naturą szybko wypakowałyśmy bagaże i ruszyłyśmy na spacer.
Koncert
Było to dość ponure późne popołudnie na przedwiośniu. Chodziłam sobie sama po Krakowie tak jak to mam w zwyczaju. Dochodziłam już do końca Sławkowskiej, kiedy zauważyłam idącego z przeciwka oberwańca. W starej skórzanej kurtce, nieświeży i z kropelką na końcu nosa.
Prosił mnie o 80 groszy.
Otworzyłam portmonetkę, zastanawiając się dlaczego tak mało?
Pewnie źle odczytał moje wahanie, bo ponowił prośbę, opowiadając przy tym o swoim nędznym życiu.
Najpierw jednak przedstawił się:
– Mam na imię Mieczysław.
– A ty?
– Ela.
Powiedział, że następnego dnia kończy 60 lat i to go przeraża. Chciałam go pocieszyć i zgodnie z prawdą beztrosko rzuciłam:
– A ja mam 62.
Zaskoczony moją szczerością rozpostarł szeroko ramiona, objął i podniósł do góry wykrzykując na całą ulicę:
Zmarszczki
– Tobie już nie pomoże żaden krem. Może cię jedynie uratować siatka wszczepiona do twarzy. Wiesz, coś takiego, jak ma Catherine Deneuve – taką ocenę jej stanu urody wydała rodzona siostra.
Mama nie była gorsza, bo zauważyła worki wiszące na plecach i wiotki podbródek.
Kielich goryczy przepełniła jednak ekspedientka w Rossmanie, gdy nieproszona zaczęła zachwalać zabiegi chirurgii plastycznej.
– Czyżby tak było ze mną źle? – pomyślała.
Spłoszona zaczęła w lustrze śledzić na swoim ciele oznaki upływającego czasu.
Nie znosiła powtarzania pseudoprawd w rodzaju: będzie już tylko gorzej, z wiekiem człowiek tyje, starość nie radość.
Dlatego dbała o siebie. Zazwyczaj zdrowo się odżywiała, pracowała fizycznie, od kilkunastu lat uprawiała Pięć Rytuałów Tybetańskich, a od niedawna qi gong.
Jednak coś by poprawiła…
Powoli dojrzewała do operacji plastycznej i nawet zaczęła robić wywiady wśród znajomych.
Zapytała kiedyś kuzyna z Houston:
Dziabeczka
Nie wyobrażam sobie pracy w ogrodzie bez ręcznej dziabeczki. Ma około 30 cm długości. Jest leciutka, poręczna, pomocna. istne cudeńko.
Teraz takiej samej nigdzie nie można kupić. Wyrównuję nią ziemię przy ustawianiu doniczek, wydziabuję chwasty, nagarniam ziemię do wiadra.
Po prostu jest mi niezbędna.
Zazwyczaj jeździ ze mną w „skrzynce ogrodnika”, która zawiera: widelec, sekator, ołówki, etykietki do oznaczania roślin i królową narzędzi, czyli tę małą dziabeczkę. Całe towarzystwo lokuje się na taczkach i jesteśmy gotowi do pracy.
Tak było i tego ranka, jednak z tą różnicą, że dziabki w „skrzynce ogrodnika” nie było.
Chodzę, szukam… Nie ma i już.
Co robić?
Jak zwykle prosiłam o pomoc św. Antoniego, tłumacząc mu całkiem rzeczowo: No popatrz, takie nic, taka marna dziabeczka. Chyba wiesz, że nie dam rady bez niej pracować?
Może to nieładnie, ale wypomniałam mu nawet, jak to latem wybrałyśmy się do jego Sanktuarium koło Zamościa. Stanęłam w sporej odległości od jego posągu i wprosiłam się pod jego skrzydła, tłumacząc: „Tyle lat pomagasz Jagodzie, to może i mnie weźmiesz pod opiekę?”
Tak sobie rozmyślałam, jednocześnie szukając dziabki na drugim końcu ogrodu. Nigdzie jej jednak nie było.
Zdenek
Przyjeżdża do Polski z Czech. Sprzedaje na targu staroci przeróżne drobiazgi: talerzyki, kubki, wazony, kasetki. Zdenek – bo tak ma na imię – z wyglądu przypomina bezdomnego: szopa siwiejących włosów, niechlujne ubranie, przykurzone dłonie z długimi pazurami. Jednak widać, że jest lubiany przez targową społeczność.
To była niedziela. Tłumy ludzi przewalały się po alejkach w poszukiwaniu skarbów.
Przed jego stoiskiem przykucnęła kobieta. Niepozorna, niemłoda, przeciętna. Chwyciła kilka kubeczków naraz. I wtedy spojrzał na nią, a jego twarz wyrażała zachwyt.
Trzymała swoje znaleziska. Biło od niej światło, twarz stała się nieziemsko piękna. Zdenek patrzył porażony tą światłością, równie zachwycony jak ona. Nie kubeczkami jednak, ale nią.
Mieszkanie moich sąsiadek
Tego samego spodziewałam się po ich domu. I rzeczywiście! Pośród białych ścian wszędzie panuje porządek. Nie ma tam żadnych niepotrzebnych sprzętów, w pokojach czyste firaneczki na czystych oknach. Pachnie świeżością. Proste łóżka, krzesła, szafki przy łóżkach, dużo książek, na ścianach krzyże – wszystko skromne. Nic nadzwyczajnego, ale z pomieszczeń podobnie jak z ogrodu bije spokój.
Barwy i zapachy
Kwiatkami zaraziłam się od sąsiada, ogrodnika i kolekcjonera. Właśnie u niego zobaczyłam po raz pierwszy przeróżne odmiany delikatnych irysów amerykańskich podobnych do ogromnych motyli o kwiatach fryzowanych, karbowanych i na dodatek z kontrastowymi bródkami.
Nie miałam śmiałości stale nachodzić go w ogrodzie, więc o zmierzchu kucałam przy ogrodzeniu i patrzyłam, patrzyłam patrzyłam… A potem śniło mi się, że idę pomiędzy łanami irysów, a one łaszą się do moich rąk…
To było około 35 lat temu i od tego czasu zbieram byliny, czyli kwiaty ogrodowe na wiele lat.
Przez mój ogród przewinęła się ogromna ilość gatunków i odmian. Im bardziej były egzotyczne, tym więcej czasu trzeba było poświęcić na ich oswojenie i rozmnożenie. Często, niestety, bez rezultatu.
Eliksir miłości
Był taki piękny. barczysty, wysoki brunet. i te jego ogromne, szkliste, kasztanowe oczy!!!
Dogadywaliśmy się znakomicie i nie wiadomo kiedy, stało się: zakochałam się. Powiedziałam mu o tym ze dwa razy i wtedy okazało się, że uczuciem zapałałam wyłącznie ja.
Z ogromną ulgą i nadzieją przyjęłam więc wiadomość, że na rynku ukazała się nowość, Eliksir Miłości.
Nie było na co czekać. Kupiłam go i najpierw postanowiłam wypróbować na sobie. Drżącą ręką psiknęłam sobie w nos. Działał natychmiastowo. Och, jak ja wtedy kochałam samą siebie, doceniałam, dowartościowałam. Nie było na świecie osoby tak godnej miłości jak ja sama.
W pełnym błogostanie zaległam na kanapie z pilotem w ręku. Na cały dzień. Sprawy do załatwienia stały się całkiem nieważne. Gorzej było następnego dnia rano, bo okazało się że przegapiłam wcześniej ustalony termin do lekarza.
Kocham kwiatki
Patrzymy na kwiaty, jedne kochamy, inne lubimy i rzadko przychodzi nam do głowy, że kwiat, podobnie jak jajko, to sedno życia. Najpierw mamy kwiat a potem nasiona. W nieopisanym pięknie kwiatu widzę geniusz Pana Boga.
Często kiedy patrzę na te cuda, ogarnia mnie uniesienie i pojawia się myśl, że to nie przypadek je stworzył, że ktoś musi za tym stać.
Oczy Tereski
Tereskę poznała ze dwadzieścia lat temu. Zatrudniała ją w firmie, ale tylko do czasu, kiedy okazało się, że Tereska ma padaczkę. Musiała ją zwolnić, bo bała, się że podczas ataku może się uderzyć i zrobi sobie krzywdę.
Dawno się nie widziały, aż tu kiedyś telefon i głos Tereski..
– Dziękuję pani za dobre serce, za wszystko co pani dla mnie zrobiła.
– Ale ja nic nie zrobiłam – odpowiedziała.
– Wysłuchiwała mnie pani cierpliwie.
I tak już zostało i nasza bohaterka zaczęła jej pomagać, ale już w bardziej namacalny sposób.
Tereska to kupka nieszczęścia: katowana przez matkę, poniewierana przez męża i teścia, ignorowana przez córkę ponoć alkoholiczkę i narkomankę. Z rodziną nie ma żadnego kontaktu, jest samiuteńka. Kiedy wybiera się do miasta, dźwiga ze sobą parę wypchanych toreb z cenniejszymi rzeczami. Może ma manię prześladowczą? Zastanawiające jest, jak to wszystko może znieść… Okazuje się, że wsparcie otrzymała w kościele. Chodzi na posiłki dla bezdomnych, kąpie się u oo. Kapucynów i stamtąd dostaje jakieś ubrania. Żyje z nędznej zapomogi z MOPS-u i często nie starcza jej pieniędzy nawet na leki. Jak tu jej nie pomagać?