Opieka pani Marii

Jakie to było szczęście, kiedy zaczęłam studiować i znalazłam pokój do wynajęcia w samym centrum Krakowa! Mieszkanie było bardzo duże. Mieściło się na pierwszym piętrze starej kamienicy blisko Uniwersytetu Jagiellońskiego. Właścicielka, pani Maria, zajmowała trzy duże pokoje od frontu. Dla nas, studentek, przeznaczona była dawna służbówka, której okno wychodziło na podwórko. Prowadziły do niej osobne schody.

Mieszkanie od dawna nie było odnawiane, a przez to mroczne. Nosiło ślady dawnej świetności: piękne XIX-wieczne meble, stare lampy, skrzypiące drewniane podłogi… Na ścianach mnóstwo szkiców i obrazów przyjaciół domu, Józefa Mehoffera i Jacka Malczewskiego. Stare regały w ogromnym holu uginały się pod równie starymi księgami.
Zawsze miałam sentyment do antyków, rzeczy z duszą. Wspaniale spało się na starym łóżku, świetnie siedziało się przy wiekowym stole albo na aksamitnym fotelu.

Jak się dowiedziałam, tata pani Marii był nie lada osobistością – prymariuszem szpitala św. Łazarza. Bardzo znanym i cenionym w kręgach elity Krakowa. Leczył ludzi również z gruźlicy, o czym wspominał w swojej książce Emil Zegadłowicz.

W czasie, kiedy mieszkałam u pani Marii, nie doceniałam tego, że trafiłam do miejsca z tak znamienitą przeszłością. Niedawno dopiero dotarło do mojej świadomości, że przecież Jacek Malczewski urodził się w tym samym mieście co ja i był ochrzczony w tym samym kościele. Pozornie te fakty nie mają ze sobą żadnego związku. Być może miałoby tu zastosowanie pojęcie synchroniczności Junga?

Pani Maria była dobroduszna, uśmiechnięta i już niemłoda. Szczupła, wysoka, w długich spódnicach i z koczkiem nad karkiem. Codziennie chodziła na mszę świętą do Kapucynów, a do nas zaglądała rzadko. Kiedy teraz o niej myślę, widzę ją jako anielską istotę.

W mieszkaniu pani Marii mieszkałam dwa lata. Potem nasze drogi się rozeszły. Wyszłam za mąż, urodziła mi się córeczka. I wtedy właśnie zaczęła mi się śnić pani Maria: bardzo często i bardzo intensywnie. Trwało to parę miesięcy i nagle urwało się. Nie dawało mi to spokoju i kiedy córeczka miała pół roku, wzięłam ją ze sobą i poszłam do pani Marii.

Otworzyła mi jej siostra, pani Róża. Okazało się, że pani Maria zmarła. Przez pół roku przed śmiercią leżała w śpiączce i to wtedy bez przerwy mi się śniła. Po tej wizycie sny powróciły. Nie były zbyt częste. Wyglądało na to, że ostrzega mnie przed chorobami, wypadkami…

W jednym z nich dała mi srebrny pierścionek. Następnego dnia jechaliśmy do rodziny, mieszkającej w odległości 180 kilometrów. W prezencie wiozłam właśnie srebrny pierścionek dla siostry. Pogoda mglista, jesienna. Przejęta snem, jedną ręką ściskałam pierścionek, a drugą trzymałam na dłoni męża, nie pozwalając mu przyspieszać. Po drodze widzieliśmy kilka rozbitych samochodów, a my dojechaliśmy szczęśliwie.

Innym znów razem pani Maria przyszła do mnie we śnie ubrana w krótkie spodenki i taki sam staniczek do kompletu. Były wściekle pomarańczowe i na dodatek błyszczące. Kruczoczarne warkocze upięła pani Maria w dwa bajgielki. I była taka młoda! Stanęła w drzwiach prowadzących do jej części mieszkania. W prawej ręce lufka z papierosem, lewą oparła o framugę drzwi i stwierdziła:

– Teraz czuję że żyję!

Te sny trwały ładnych parę lat. Aż kiedyś zobaczyłam we śnie uchylone drzwi, z których biła łuna złotego światła. I wiedziałam, że ona tam jest. Nigdy więcej mi się nie przyśniła. Myślę, że tam dokąd trafiła już niczego jej nie brakuje.

Nadal jednak zanoszę kwiaty i świece na jej grób w dniu Wszystkich Świętych.

8 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. pola wymagane*