Pisanie ikon

Na kursie pisania ikon znalazłam się dzięki siostrze zakonnej Gabrysi. Spotkałam ją pewnego późnoletniego dnia u przyjaciółki na wsi i dowiedziałam się, że wybiera się na kurs do jezuitów. Drzemały we mnie ciągotki do malowania, więc szybko podjęłam decyzję i też się zapisałam. Trafiłam tam zupełnie zielona i wtedy nie myślałam o teologii ikon.

Na pierwszych zajęciach przeżyłam deja vu. Miałam wrażenie, że dobrze znam pracownię, brata prowadzącego i koleżankę Violę. Zawsze czułam się tam jak u siebie, chociaż na samym początku popadłam w przerażenie, bo nie miałam pojęcia o malowaniu!
Pomógł mi wtedy zięć malarz. Poświęcił mi sporo czasu, wszystko cierpliwie tłumaczył i pokazywał. Po paru godzinach doszłam do wniosku, że malowanie nie jest takie skomplikowane. Później okazało się nawet, że osoby bez doświadczenia łatwiej wchodzą w tajniki pisania ikon, bo nie mają żadnych przyzwyczajeń.

Na pierwszy ogień poszła ikona Pantokrator, czyli Jezus Chrystus władca i sędzia Wszechświata. Kopiowaliśmy wizerunek na deskę i zaczęliśmy malowanie.  Najpierw w pracowni, a kończyliśmy w domu. Przy malowaniu w łagodnej, życzliwej atmosferze mogliśmy nawet półgłosem rozmawiać.
W grupie było nas około 30 osób, ale okazało się, że nie było dwóch prac do siebie podobnych. Nie do wiary, ale każda była inna.

Razem z pisaniem ikon zaczęły się rozważania o ich głębi.

Czytaj dalej

Dobrze mi

Listopad był typowo listopadowy. Chłodny, deszczowy, pochmurny.
Pod koniec miesiąca przyjechała do mnie ukochana kuzynka z Gdańska i dopiero wtedy okazało się, że niepotrzebnie martwiłam się szarugą. Bożenka przywiozła ze sobą słońce.

Od lat jestem zakochana w Krakowie, a zwłaszcza w Wawelu. Od razu wiedziałam, dokąd zabrać moją Bożenkę. Ależ to był cudowny dzień! Włoskie, błękitne niebo bez jednej chmurki, czyste, przejrzyste i rześkie powietrze. No i sam Wawel… stare mury, dziedzińce, katedra…wszystko skąpane w słońcu…
Bajka! Bożenka poszła zwiedzać wystawy, a ja…

Usadowiłam się na tarasie kawiarni z widokiem na Wisłę. Opatulona w ciepły, długi płaszcz wyciągnęłam nogi i utonęłam w fotelu. Zaczęłam przyglądać się ogromnemu, białemu balonowi zawieszonemu na błękitno złocistym niebie. W ciało weszło wszechogarniające rozluźnienie.

Klienci kawiarni przychodzili i odchodzili. Kelnerka krążyła pomiędzy stolikami, a mnie się nawet nie chciało zamówić herbaty. Rozkoszowałam się widokiem, słońcem i wolnością. Ogarnęła mnie błogość.
W końcu przymknęłam oczy. Odpłynęłam… albo raczej zagłębiłam się w sobie.

U cioci Mani

Jedlnia Kościelna to niewielka miejscowość koło Radomia blisko Puszczy Kozienickiej. Dawnymi czasy znana, bo to tutaj podróżujący królowie zatrzymywali się na odpoczynek i stąd wyruszali na polowania.
Kwitło rzemiosło i Jedlnia również.
W okresie, który opisuję, czasy świetności miała za sobą i nie wiadomo było, czy to wieś czy osada.

Było to miejsce skromne, ale bardzo mi bliskie. W Jedlni Kościelnej mieszkała ciocia Mania z babcią Anielcią i z dziećmi.
Jej dom był przestronny, drewniany, z przeszklonym gankiem i tajemniczym strychem pełnym skarbów.
Ciocia prowadziła gręplarnię, gdzie czyszczono owczą wełnę.
Niedaleko, w otoczeniu drzew, stał duży drewniany dwór największego gospodarza w okolicy. Byłam tam nieraz zabierana. Z nabożeństwem podziwiałam wnętrza, a szczególnie wiklinowy bujany foteli czystość tam panującą.

Spełnione Marzenie

Willla Decjusza nocą– Kareta zajechała – taka myśl pojawia się w mojej głowie, kiedy przyjeżdża autobus linii 152, aby zawieźć mnie do domu.
W dzieciństwie rozczytywałam się w bajkach i tak mi już zostało. Marzyłam niekiedy o pałacu i karecie…

To się zdarzyło ładnych parę lat temu. Akurat zakończyłam kurs nauki tanga. Dysponowałam wtedy  jeszcze niewielkimi umiejętnościami tanecznymi, ale mogłam już uczestniczyć w milongach, czyli nocnych, tanecznych spotkaniach miłośników tego niezwykłego tańca.
Bardzo chciałam zobaczyć, jak one  wyglądają. Od męża dostałam dyspensę z limitem czasu, to znaczy o 24 miałam być z powrotem.  Sama nie miałam odwagi, żeby tam się wybrać. Namówiłam więc koleżankę Lucynę i ruszyłyśmy.

Lucyna to odważna osoba, ma swoje zdanie i nie zwraca zbytnio uwagi na opinie otoczenia. Założyła długą suknię z dekoltem, we włosy wpięła kwiat i chociaż to blondynka, wyglądała jak prawdziwa Argentynka.

Na milongę na krakowskim Kazimierzu dotarłyśmy koło 21. Towarzystwo rozsiadło się wokół parkietu, muzyka grała, ale nikt nie tańczył. Pewnie się oswajali. Trochę to trwało. Zdołałyśmy zatańczyć tylko jeden raz i trzeba było wracać, bo zrobiła się 23.

Chwile szczęścia w czasie zarazy

Wczoraj przeżyłam chwile szczęścia. Miałam konieczną wizytę u dentystki. W związku z tym musiałam przemieścić się do centrum miasta.
Do niedawna nie było tak źle, mogłam tam jechać raz na tydzień…

Ale…
To był pamiętny dzień. Dzień który zaważył na moim losie. Stałam przy blacie kuchennym, a mąż po dobrym obiadku zamyślony siedział przy stole. Nagle spojrzał do góry, oczy mu zajaśniały i cicho przemówił:
– Jestem twoim aniołem stróżem.
I przykręcił śrubę.

Od tej pory  jeszcze bardziej poczuwał się do obowiązku trzymania mnie w odosobnieniu.  Mogłam się poruszać jedynie w obrębie naszej dzielnicy. Miałam też absolutny zakaz wsiadania do autobusu.  Rozumiem  go, bo przecież funkcja anioła stróża zobowiązuje.
Ale tak mi się chciało do ludzi…

W śródmieściu nie byłam od dawna. Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, już w autobusie linii 192 zaczęłam doznawać uczucia szczęścia.
To uczucie znacznie zmalało w momencie, kiedy dotarłam do drzwi gabinetu stomatologicznego, ale tylko na chwilę. Moja pani dentystka Kinga to anielska istota: spokojna, delikatna, troskliwa. Z ogromnym zaufaniem oddałam się w jej ręce.

Kocham leniuchowanie

Każdej zimy popadam w osobliwe odrętwienie.
Na zewnątrz zimno, w domu też nie za ciepło, bo gaz drogi. W związku z tym już wczesną jesienią moszczę sobie barłóg na kanapie. Mam zestaw poduszeczek i puchową kołdrę do przykrycia, jeszcze z mojego wiana. Poszewki oczywiście dobrane kolorystycznie do kwiecistego obicia kanapy.
W zasięgu ręki mam książki, zeszyty, ołówki, piloty, kremy…
Kiedy na dworze wiatr, zimno i pada, ja wchodzę pod kołdrę i jest mi dobrze jak w niebie.

Na dodatek zdołałam się pozbyć wyrzutów sumienia. To zasługa mojego głosu wewnętrznego, który cierpliwie mi tłumaczy:
Zasłużyłaś na odpoczynek, bo, przyznaj sama, napracowałaś się w tym roku. Człowiek nie jest maszynką do roboty. Nieraz ważniejsza jest chwila postoju i zastanowienia a nawet i nuda…

O ojczyźnie

O ojczyźnie…
Dopiero pół roku temu pierwszy raz usłyszałam piosenkę Marka Grechuty 'Ojczyzna’.

Dawno już nic  tak głęboko nie poruszyło mojej duszy. Płynęły wzniosłe, piękne, głębokie słowa…
Na początku wszystko mi się zgadzało, bo tak samo jak On kocham Kraków i Polskę nad życie. Potem było niestety gorzej, bo zaczął wspominać  największych ludzi pióra: Mickiewicza, Sienkiewicza, Krasickiego…
I wtedy poczułam się niekomfortowo. Mam już tak zwane swoje lata. Przecież nie starczy mi czasu, żeby uzupełnić braki w wykształceniu. Wprawdzie ukończyłam najlepsze liceum w Polsce, ale kiedy to było?
Potem studia techniczne, dzieci, zarabianie…
Biłam się z myślami, ale jak zawsze Wyższe Sfery pospieszyły mi z pomocą.

Czytaj dalej

Co widzieliśmy?

aniołNatknęłam się kiedyś w Internecie na opowieść pewnej kobiety o niezwykłym zdarzeniu. Wybrała się z koleżanką na mszę św. Kiedy zaczęto udzielać komunii św., pojawiło się do pomocy dwóch młodych księży. Byli niezwykle urodziwi. Towarzyszył im mocny, przepiękny zapach. Jakież było zdziwienie autorki opowieści, kiedy okazało się, że koleżanka ich nie widziała!

To właśnie ten piękny zapach przywołał wspomnienia sprzed lat.
Było to piętnaście lat temu. Pewnego powszedniego dnia jesienią zajrzałam do kościoła Na Skałce.
Trwała msza św. i wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Jak okiem sięgnąć wszędzie było widać młodych i bardzo dorodnych zakonników w białych szatach. Cały kościół wypełniał intensywny, niewiarygodnie piękny zapach. Pamiętam myśl, która pojawiła się wtedy w mojej głowie: Ciekawe, skąd księża maja kasę na takie ekskluzywne perfumy…

Od wielu lat nie byłam w kościele Na Skałce. Poruszona opowieścią kobiety z Internetu w najbliższą niedzielę pobiegłam tam na mszę. Tym razem kościół był pusty, wiernych mało, a do mszy służyło dwóch zakonników. Nie przypominali tych sprzed lat.

Nie wiedziałam, co o tym sądzić: przed laty widziałam ludzi czy może anioły?

Czytaj dalej

Jak powstawał mój blog

’Warto wierzyć’ był moim pierwszym tekstem. Wtedy nie miałam pojęcia, że poważę się na założenie bloga. Pisałam go przez tydzień. Kiedy już się do tego zabrałam, okazało się, że w mojej głowie pojawia się na raz mnóstwo wyrazów, określeń, zdań na wyrażenie tego samego. Musiałam długo zastanawiać się, co wybrać. Wstawałam w nocy i poprawiałam… Nie tylko przecinki.

Potem wszystko układało się samo.
Któregoś dnia córka przybiegła z wiadomością, że organizowany jest kurs kreatywnego pisania.
– Idź i zapisz się, bo przyjmują tylko do jutra.
Posłuchałam. Przedstawiłam mój jedyny tekst. Nie wiem, czy się spodobał czy nie było kompletu chętnych. Zostałam przyjęta.
Była to dla mnie katorga. Koleżeństwo wykształcone, oczytane, z poczuciem humoru i na luzie. A ja co? Ogrodniczka, która całe życie spędziła z roślinkami i ze swoimi myślami. Czułam się przy nich taka malutka…
– Nigdy więcej – przyrzekłam sobie w myślach po zakończeniu pierwszego kursu.

Po jakimś czasie mi przeszło i nadal chodzę na kursy kreatywnego pisania. Zdarzało się, że rysowałam pod ławką, aby rozładować napięcie. Zdarzało się, że ktoś zaglądał mi przez ramię I mówił:
-Jakie ładne.

 

Czytaj dalej

Biały długopis

Siedem lat temu znalazłam na śniegu biały długopis. Mały, skromny, plastikowy. Wtedy nie przypuszczałam, że będzie kamieniem milowym w moim życiu. Sprawił, że zaczęłam robić coś, na czym się nie znam. Zaczęłam pisać.

Nie przekonał mnie do tego mój brat cioteczny, misjonarz z Brazylii, który doradzał mi, żebym opisała swoje doznania po to, aby wzmocnić ludzką wiarę.
Nie przekonał mnie kolega zięcia, artysta malarz, który nie wiadomo dlaczego wieszczył mi napisanie takiej gruuubej książki. On mnie tylko rozśmieszył.

Czytaj dalej

Turkusowy fotel

Jest! Jest! Jest! Jest! Jest! Jest! Wreszcie przyjechał do mnie turkusowy fotel uszak. Stanął na razie w przedpokoju i spokojnie czekał na wniesienie po schodach do góry. Patrzyłam z miłością  na jego szlachetne kształty pokryte  aksamitem. Był taki wygodny, duży, solidny. Cudny! Nie jakiś tam pospolity i byle jaki, ale wyśniony i wymarzony.
Naprawdę wyśniony! A było to tak: Dawno temu podczas mszy św westchnęłam:
– Najukochańszy Panie Boże, tak bym chciała zobaczyć, jak jest na tamtym świecie. Tylko tyle, nie nalegałam, nie prosiłam . Od razu zostałam wysłuchana.

Najbliższego ranka miałam sen:
Siedziałam w swojej poprzedniej obskurnej kuchni, kiedy usłyszałam dzwonek. Zerwałam się, żeby otworzyć. Musiałam jednak przejść przez sąsiednie pomieszczenie. Kiedy tam weszłam, popadłam w zachwyt: znajdowałam się w turkusowej komnacie. A w turkusowej komnacie stały dwa turkusowe fotele.
Na jednym turkusowym fotelu spał mały kotek, a na drugim turkusowym fotelu mała sówka.
Otworzyłam drzwi wejściowe, a tam zobaczyła trzech mężczyzn, jak się domyśliłam 'świeżo dowiezionych’. Po krótkiej wymianie zdań wiedziałam już, że jestem na 'tamtym świecie’. Najbardziej zachwycały mnie kolory: czyste, mocne, świetliste.
Zaczęłam się zastanawiać, co oznaczały zwierzątka słodko śpiące na fotelach. Podpytywałam znajomych. Nie wiedzieli. W końcu sama doszłam do wniosku, że śpiący kotek to symbol sił magicznych a śpiąca sówka, jak wiadomo, mądrości.
– A może dałoby się już teraz dysponować takimi umiejętnościami ? – kombinowałam.
Cicho, bez napięcia zaczęłam marzyć o turkusowym fotelu bo pewnie razem z nim przyszłaby mądrość i magia.

I wreszcie, po latach, przy okazji innych zakupów, stałam się szczęśliwą posiadaczką  tego cuda.

Czytaj dalej

Promieniowanie

Nie da się ukryć, że każdej wiosny mam problem. Wszyscy się cieszą, że nadciąga ciepła pora roku, ale nie ja. Dla mnie oznacza to początek ciężkiej pracy. Wtedy rozpoczynamy wysyłanie paczek z roślinkami. Pracuję  fizycznie parę godzin każdego dnia: dźwigam, sadzę, plewię, bo zanim roślinkę wyślemy, najpierw musimy ją wyhodować.

Zapytałam kiedyś moją wspólniczkę, czyli córkę:
– Kristal, gdybym strzeliła w kalendarz, dałabyś radę?
– O tak – odpowiedziała natychmiast.
Jednak po dłuższej chwili dodała:
– Gdybym znalazła kogoś, kto by to wszystko ogarnął.

I tu przypomniało mi się, jak to z pół roku temu dawała mi rady kochana dr Jadzia:
– W starszym wieku nie wolno ciężko pracować.Teraz jest czas na nawiązanie jak najlepszego kontaktu z górą. Trzeba wypełniać się światłem i promieniować na otoczenie.

 

 

Czytaj dalej

Co lubię

Zauważyłam prostą zależność, że im bardziej lubię siebie, tym lista moich „lubię” się wydłuża,
a więc:
Lubię świeże wiosenne poranki.
Lubię łagodne mżawki, bo świat jest wtedy romantyczny i nierealny.
Lubię zachody słońca, zwłaszcza nad morzem.
Lubię kaszę jaglaną, kiszoną kapustę i jabłka.
Lubię kapelusze.