– Kareta zajechała – taka myśl pojawia się w mojej głowie, kiedy przyjeżdża autobus linii 152, aby zawieźć mnie do domu.
W dzieciństwie rozczytywałam się w bajkach i tak mi już zostało. Marzyłam niekiedy o pałacu i karecie…
To się zdarzyło ładnych parę lat temu. Akurat zakończyłam kurs nauki tanga. Dysponowałam wtedy jeszcze niewielkimi umiejętnościami tanecznymi, ale mogłam już uczestniczyć w milongach, czyli nocnych, tanecznych spotkaniach miłośników tego niezwykłego tańca.
Bardzo chciałam zobaczyć, jak one wyglądają. Od męża dostałam dyspensę z limitem czasu, to znaczy o 24 miałam być z powrotem. Sama nie miałam odwagi, żeby tam się wybrać. Namówiłam więc koleżankę Lucynę i ruszyłyśmy.
Lucyna to odważna osoba, ma swoje zdanie i nie zwraca zbytnio uwagi na opinie otoczenia. Założyła długą suknię z dekoltem, we włosy wpięła kwiat i chociaż to blondynka, wyglądała jak prawdziwa Argentynka.
Na milongę na krakowskim Kazimierzu dotarłyśmy koło 21. Towarzystwo rozsiadło się wokół parkietu, muzyka grała, ale nikt nie tańczył. Pewnie się oswajali. Trochę to trwało. Zdołałyśmy zatańczyć tylko jeden raz i trzeba było wracać, bo zrobiła się 23.
To była bardzo ciepła, rozbrajająca, letnia noc. Kiedy dotarłyśmy do przystanku, okazało się, że autobusy już nie kursują.
Usiadłyśmy na ławeczce. Noc nie taka ciemna bo lampy zapalone, ale do domu parę kilometrów.
Co tu robić?
Nagle na horyzoncie ukazała się prawdziwa kareta!!! Z koniem oczywiście.
– Lucyna, auto stop – wydałam komendę.
Odważna Lucyna stanęła przy jezdni i podniosła rękę. Kareta zatrzymała się i wtedy okazało się, że na koźle siedzi jej kolega z podstawówki. Wsiadłyśmy.
Doskonale pamiętam nastrój tej podróży: rozmowę królewicza siedzącego na koźle z Lucyną, stukot końskich kopyt, letnie zapachy, gwiazdy na niebie…
Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, czułam się jak królewna powracająca z balu.
Królewicz dowiózł nas w całości pod pałac Decjusza.
Czyli… kareta była i pałac też był.
Cóż z tego że kareta nie moja i pałac też nie mój.
Marzenie się spełniło.