Utopia?

Mam taką wymarzoną krainę do której się udaję w trudnych chwilach. Na  razie w wyobraźni…
Wejście do niej ukryte jest wysoko w Himalajach, a drogę odnajdują tylko ludzie o czystych sercach i  wolni od wszelkiego zła. Kto nie ma wymienionych cech wejścia po prostu nie zobaczy.
W krainie tej przez połacie niezwykle żyznych gleb przepływają rzeki o krystalicznie czystych wodach, a ich brzegi porastają dorodne drzewa w wielu gatunkach całkowicie wolne od chorób.
Mieszkańcy posiadają ogromną wiedzę, którą wykorzystują tylko w pozytywnych celach. W mojej krainie rządzi dobro, miłość i mądrość. Myśli mieszkańców są jasne, dobre, przejrzyste, co powoduje, że w mgnieniu oka kreują to co zechcą.

Czytaj dalej

Mój Kraków

Chyba już mogę się nazywać krakowianką… Wprawdzie nie  rodowitą, ale przyjezdną, ale przecież mieszkam tu tyle lat…

Pierwszy raz zwiedzałam  Kraków z mamą jako przedszkolak. Oczywiście byłyśmy też na Wawelu gdzie bardzo beczałam, kiedy dowiedziałam się, że nie mogę tam zostać na zawsze.

W Krakowie zamieszkałam  na dobre dopiero kiedy zaczęłam studiować. Lokum miałam niezwykłe. Blisko centrum, bo przy ulicy Kapucyńskiej. Było to mieszkanie córki znanej persony na przełomie XIX i XX w: ordynariusza szpitala św Łazarza . Było piękne, rozległe, zapełnione antykami i obrazami przyjaciół domu Jacka Malczewskiego i Józefa Mehoffera. Wprawdzie ściany od lat nie były odświeżane i musiałyśmy palić w piecu, ale mnie atmosfera tego mieszkania bardzo odpowiadała. Taka  jakby ze 'Sklepów cynamonowych’ Bruno Schultza.
Tam wszystko było antyczne, z duszą. Czułam się tak jakbym przeniosła się do innej epoki i myślę, że przez pryzmat tego mieszkania patrzyłam i nadal patrzę na Kraków.
W tamtym  okresie najbardziej zachwycałam się Rynkiem Głównym, a najpiękniej wyglądał o 4 rano. Często go przemierzałam o tej porze, bo tak wcześnie miałam pociąg do rodziny. Ten spokój, przestrzeń, a często lśnienie po myciu płyty Rynku oczarowały mnie i ciągle tam wracałam.
Czytaj dalej

Jak powstał ich świat

Szła lekko brzegiem morza, niewielkie fale muskały jej stopy, a zachodząca tarcza słońca podświetlała postać.
Jasnoniebieska bluzka, biała długa i zwiewna spódnica, granatowa chusteczka na głowie.
Zamarłem. Czekałem na nią od dawna.
Jednak to co zobaczyłem przekroczyło moje marzenia…
A ja siedziałem na plaży i jak zwykle tworzyłem z tego co akurat miałem pod ręką, teraz z mokrego piasku.
Rzeźba mojej wymarzonej dziewczyny była prawie gotowa. Prawie, ale daleko jej było do oryginału, który właśnie nadchodził.
W głowie kołatała mi myśl: – Nie przechodź obojętnie, zatrzymaj się sama, bo nie wyduszę ani słowa…
I stało się!

Czytaj dalej
Nie poszła dalej, tylko przysiadła na piasku i zaczęła mi pomagać. Bez jednego wypowiedzianego słowa. Słowa nie były potrzebne, a ona przecież i tak mnie usłyszała.
Kiedy to sobie uświadomiłem oczy mi zwilgotniały. Spojrzałem w jej równie wilgotne oczy i utopiłem się w nich.
Właśnie wtedy mój świat połączył się z jej światem i powstał nasz świat.
Po latach wiem, że nie zamieniłbym go na żaden inny.

Wernisaż w Stryszowie

Już dawno temu, kiedy przeglądałam internet, natknęłam się na piękny dwór w Stryszowie, położony zaledwie 40 km od Krakowa. Zbudowany w XVI wieku, obecnie pełni funkcję placówki muzealnej, jako oddział Zamku Królewskiego na Wawelu. Często mówię, że mogłabym zamieszkać gdziekolwiek na świecie, jeśli tylko przeniesiono by mi Wawel. Nic więc dziwnego, że gdy ujrzałam ten uroczy dwór, zaczęłam mruczeć pod nosem do przyjaciółki, że koniecznie musimy tam pojechać. Niestety, skończyło się tylko na mruczeniu.
Ale nagle, jak to bywa w życiu, okazało się, że moja znajoma Anna Malik miała wernisaż wystawy w tym właśnie miejscu. Nie mogłam przegapić takiej okazji i musiałam tam być!
Kiedy dotarłam na miejsce, zobaczyłam rozłożysty, biały dwór, który usadowił się na zielonej trawie.
Miałam przeczucie, że będzie to wyjątkowy dzień.
Wchodząc do przestronnej sieni, miałam wrażenie, że przenoszę się w inną epokę. Wszędzie bielutkie ściany, a okna , drzwi, ramy, sufity, schody z ciemnego drewna, antyki…Wystawa była urządzona w dwóch salach na parterze. Na ścianach zawisło mnóstwo obrazów malowanych na szkle oraz piękne rzeźby w drewnie.
Głównymi bohaterami wystawy były Matka Boża tuląca Dzieciątko, Madonna Karmiąca oraz bukiety. Ich wyraziste postaci zostały przedstawione pośród łąk, roślin i kwiatów, a barwy były jasne i czyste, przypominające nam o pięknie natury. I te złocistości, które dodawały całości jeszcze większej urody.
Sztuka ta została zainspirowana przez starożytnych mistrzów oraz sztukę ludową. Malarka, której dzieła mogłam podziwiać, z pewnością włożyła w swoje prace ogrom serca i pasji. Widać to było w każdym szczególe.
Jednym z najbardziej zachwycających elementów wystawy była rzeźba św. Franciszka otoczonego drewnianymi ptaszkami. To niesamowite, jak artystka potrafiła oddać w drewnie delikatność i delikatność tego świętego, a jednocześnie ukazać jego bliski kontakt z naturą.
Jednak to, co najbardziej zapadło mi w pamięć, to tytuł wystawy – „Czułość”. I rzeczywiście, czułość była wyczuwalna w każdym dziele. Była widoczna w ułożeniu rąk, głów, dłoni, po prostu wylewała się z obrazów. To był dla mnie wyjątkowy i wzruszający moment.
Czytaj dalej

Poznań na własną rękę

Wczesną wiosną pojechałam do poznańskiego ogrodu botanicznego na zlot miłośników skalniaków. W Poznaniu nigdy przedtem nie byłam, ale ambitnie założyłam, że nie będę korzystać z żadnych map. Ciekawa byłam jak mi się powiedzie poruszanie po tym mieście na własną rękę.
Sam zlot zajął mi tylko pół soboty, więc na zwiedzanie pozostało mi pół soboty i pół niedzieli.
Pogodę miałam wymarzoną, bo świeciło słońce, a temperatura panowała nie wiosenna, ale letnia.
Zlekceważyłam muzea, bo wolałam chłonąć atmosferę miasta. Po Poznaniu chodziłam jak zaczarowana. Wszystko było ciekawe:

Czytaj dalej

Bez pytań

W tym roku wyjątkowo nie spieszyło mi się do ogrodu. Dawno minęły czasy, że już w środku zimy ścinałam uschnięte części  bylin.
Nic dziwnego, że w połowie marca widok bałaganu w ogrodzie mnie przeraził. Przerzucałam  uwagę z miejsca na miejsce. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Nieźle się przy tym nabiegałam, bo wszędzie gubiłam narzędzia.
Wtedy przypomniały mi się rady pewnego nauczyciela  i od razu wprowadziłam je w życie. To było bardzo proste: trzeba było wyobrazić sobie, że otwiera się swoje serce i prosi Miłość o wypełnienie  serca tym, co od niej płynie.
I stało się.

Czytaj dalej

Biografia

Na świat przyszła pewnej ciepłej sierpniowej nocy ładnych parę lat temu. Chrzest otrzymała w tym samym kościele, co znany malarz Jacek Malczewski, czym  często się chwali. Dzieciństwo wspomina jako beztroskie i radosne, chociaż w rodzinie się nie przelewało.

Do najlepszego  liceum w Polsce poszła  z czysto prozaicznych względów. Nie dlatego, że  osiągała dobre wyniki w nauce, ale dlatego, że znajdowało się najbliżej jej domu. Do orłów naukowych nie należała i  liceum było dla niej źródłem stresu. Na dodatek, zamiast się uczyć, wolała spotkania ze swoją paczką, która organizowała prywatki, wycieczki, sylwestry… Wszyscy świetnie się bawili  w swoim gronie, ale przynajmniej w jej wypadku cierpiała na tym nauka.

Mama patrzyła na to krzywym okiem, a ona marzyła skrycie, żeby  wreszcie  wyrwać się z domu. Wtedy nie zdawała sobie sprawy, że był to najpiękniejszy okres w jej życiu.

Jak na skrzydłach pofrunęła na studia. Nie byle gdzie, bo do samego Krakowa. Jednak skrzydła szybko jej opadły. Tęskniła za Radomiem, za rodziną i przyjaciółmi. Nie pasowała do ludzi z roku. Pamięta takie zdarzenie:

Czytaj dalej

Serduszka

Pamiętam pewien czarowny wieczór w Międzyzdrojach. Schyłek lata, rozbrajające ciepło, a przy boku przystojny mężczyzna. Szliśmy nadbrzeżną promenadą w kierunku mola. Było już całkiem ciemno kiedy nagle znaleźliśmy się w białej chmurze. W powietrzu fruwało mnóstwo białych puszków. Rozmowa była zajmująca, dlatego nie zastanawiałam się co to za puszki. Zresztą chmurka nie była duża, wyszliśmy z niej szybko.
W pokoju okazało się, że jeden z nich przyczepił się do mojej spódnicy. Był maleńki, a w zasadzie były to dwa maciupkie  piórka. Każde lekko wygięte i złączone w jednym punkcie.
Takie kruche, delikatne, ale elastyczne.
Nigdy nie gardzę znalezionymi rzeczami,  nawet niedorzecznymi, jak na przykład jednym kolczykiem z cyrkonią. Traktuję je jak dar niebios.

Tak było i tym razem. Piórka pojechały w wygodnym, wyłożonym watą pudełeczku do mojego domu i stanęły na toaletce. Zauważyłam, że kiedy wygięłam je do dołu tworzyły serce. Zaglądałam do nich niekiedy.  Potem przyzwyczaiłam się i dałam im spokój. Aż tu kiedyś patrzę, a wieczko pudełka się uniosło. Byłam niezwykle zdziwiona, bo znalazłam tam nie jedną parę piórek, ale dużo więcej. Namnażały się szybko. Zastanawiałam się, o co chodzi…
I nagle mnie olśniło!

Czytaj dalej

Mieszkanie Ewy

Ewa to świetlista duszyczka która chwilowo zamieszkała w krakowskich Pychowicach.
Sercem jej domu jest kuchnia. To duże pomieszczenie z wysokimi oknami po bokach których wiszą zasłony w mocnym turkusowym kolorze. Kojarzą mi się z żaglami. Pod tymi żaglami Ewa uwiła słodkie gniazdko dla swojej rodziny:  dzieci, męża i dwóch kotów którym wszystko wolno.
W kuchni Ewy stoi podstarzały wielgachny owalny stół a wokoło gromadka krzeseł każde 'z innej parafii’, wiekowa serwantka i w tym samym wieku otomana. U sufitu wisi cacko zrobione przez Ewę: lampa z wyszukanymi na pchlim targu kryształków i części innych starych lamp.
U Ewy jada się na rodowej zastawie na talerzach wymalowanych w dworskie scenki i proszę nie słuchać plotek jakoby i one były z targu staroci.
W innych pokojach również widać rękę Ewy:

 

 

 

 

Ważka

Najbardziej lubię pełnię lata. Cała przyroda jest wtedy nagrzana słońcem, dojrzała, owocująca. Złociste zboża, bogactwo warzyw i owoców, a wieczorami snujące się romantyczne mgiełki…

Może dlatego tak bardzo podoba mi się obraz Józefa Mehoffera „Dziwny ogród”. Malarz przedstawia na nim właśnie tę porę roku.
Sportretował tu swoją żonę, synka i jego nianię. Stoją pośród drzew obsypanych owocami, soczystej zieleni traw, girland kwiatów.
Wszystko to skąpane jest w słońcu.
Na pierwszym planie kilkuletni synek malarza. Jest nagi, jak go Pan Bóg stworzył. Złociste włoski, złociste ciałko, a w rączkach kwiaty… Wydaje się, że całe jego ciałko świeci. To mały cherubinek, dar niebios rozjaśniający życie zakochanych w nim rodziców.

Alinka

– Ale się napracowałam, ledwo powłóczę nogami – takie to nieciekawe myśli napadły mnie niedawno.
Oczywiście były niedorzeczne, bo jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że mogę pracować, kiedy chcę. I w tym momencie użalania się nad sobą pamięć przywołała wspomnienie.
Dotyczyło mojej znajomej Alinki, która pomagała mi kiedyś w ogrodzie.

Alinka urodziła ośmioro dzieci. Parę lat temu, kiedy pojawiła się w moim życiu, jej dzieci były w liceum i podstawówce, a mąż zaglądał do kieliszka. Wszystkie sprawy domowe były na jej głowie. W jej mieszkaniu  zawsze było czysto i wszędzie panował idealny porządek. Jeżeli któreś z dzieci miało  bałagan w szafie, rozwiązanie było jedno: samolot, to znaczy cała zawartość szafy lądowała na podłodze. Rygor musiał być, co nie dziwiło przy takiej ogromnej liczbie domowników. Alinka piekła znakomite ciasta na zamówienie, robiła na szydełku i jeżeli była taka potrzeba, potrafiła ułożyć modną damską fryzurę…

Czytaj dalej

Światowy look

Lat chyba ze trzydzieści temu moja mama była stałą klientką Rosjan sprzedających na bazarze. W tamtych czasach miała takie hobby. Przynosiła do domu różne drobiazgi, a potem głowiła się, kogo może daną rzeczą uszczęśliwić.

Jednym z nabytków była bawełniana bluzka w poprzeczne szaro-granatowe paski. Może nadawałaby się do obozu pracy, ale nie na ulicę.
Innego zdania była moja rodzina. Siostra użytkowała ją parę lat, a potem moja starsza córka następne parę. Nic dziwnego, że miała chyba więcej dziur niż materiału.
I w takim stanie, przygarnęła ją moja młodsza córka, Krystyna. Niezrażona jej wyglądem, pospinała dziury agrafkami i gotowe!

Czytaj dalej

Nie ma tego złego…

Dwa lata temu wylałam sobie na prawą rękę wrzący olej. Skończyło się na tym, że co dwa dni musiałam chodzić na zmianę opatrunku do przychodni.

Przy pierwszym opatrunku było oficjalnie i boleśnie, ale już przy trzecim radośnie.
Spotykałam się tam z kilkoma tymi samymi osobami. Witaliśmy się jak dobrzy znajomi, poszkodowani w tym samym czasie i połączeni cierpieniem. W miarę gojenia się ran wszyscy mieli coraz lepsze humory.
Wtedy to poznałam pana, który włożył dłoń do rozdrabniarki do patyków i uszkodził sobie opuszek palca, czy panią która rozkwasiła nogę o otwarte drzwiczki piekarnika. Najbliższe kontakty nawiązałam z emerytowaną pracownicą UJ. Pani doszła do wniosku, że powszechnie stosowany  do odpływu pod prysznicem Kret to za mało. Czyściocha, tak ją nazwałam w myślach,  zakupiła mocniejszy zajzajer, nalała do odpływu, nastąpił wybuch i uszkodził jej skórę pomiędzy palcami u nóg. Dużo opowiadała. Dowiedziałam się między innymi, że jest świeżo po  spektaklu 'Grechuta’ w teatrze 'Szczęście’. Jaka to była wspaniała wiadomość.  Kraków ma miejsce, gdzie wystawiane są sztuki, które nas nie zasmucą, a nawet pociągną za uszy do góry.

Czytaj dalej

Do Danusi

Ach, ta Twoja czarna, kręcona, gęsta czupryna. Gdziekolwiek się znalazłaś, wyróżniała Cię z tłumu.
Kiedy już  poznałyśmy się bliżej, lubiłam w zachwycie zanurzać w niej dłoń.
Nie, nie często, bo nigdy nie byłyśmy ze sobą całkiem blisko. Kiedy zobaczyłam Cię pierwszy raz,  w mojej głowie pojawiła się myśl:
– Chciałabym mieć taką koleżankę.
Życzenie, owszem, spełniło się, ale nie od razu i nie tak jak bym tego chciała.

Po kilku latach po prostu należałam do grupy, którą uczyłaś pisać.
Ty prowadząca, a ja uczennica.
Wtedy zorientowałam się, że całkiem inaczej patrzymy na rzeczywistość, a zwłaszcza na nierzeczywistość. Na zajęciach czytałyśmy swoje teksty na głos. Nigdy nie powiedziałaś mi złego słowa. Spuszczałaś jedynie głowę i unikałaś mojego wzroku. Wtedy wiedziałam, że nie podoba Ci się to, co napisałam.

Zajęcia prowadziłaś znakomicie. Wyszukiwałaś odpowiednie treści, streszczałaś, zestawiałaś i dostawaliśmy takie gotowce. To na pewno kosztowało Cię dużo pracy.

Czytaj dalej

Spotkanie z Dalajlamą

Dwanaście lat temu odwiedził Polskę charyzmatyczny przywódca Tybetańczyków, Dalajlama. Przyjechał również do Krakowa, aby odebrać doktorat honoris causa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ostatnim punktem programu w naszym mieście było spotkanie ze studentami w Auditorium Maximum.

Ja, entuzjastka, namówiłam dwie koleżanki, żebyśmy tam poszły:
– Zobaczycie, że dostaniemy się do auli.
Tym razem mój optymizm zawiódł, bo pod gmachem zgromadziły się nieprzebrane tłumy. Głowa przy głowie. Musiałyśmy odejść około stu metrów od wejścia, żeby tłum nas nie stratował. Czekałyśmy cierpliwie ze wszystkimi.
No bo jak inaczej mogłyśmy uczcić taką osobistość?
Przecież miliony ludzi na świecie czyta jego książki, a nauki w nich zawarte wykorzystuje w życiu. Dalajlama jeździ z misją pokojową po całym globie, a cenią go i poważają najwięksi tego świata.

Jego nauki są proste:
– Dobre serce i rozwijanie wewnętrznych wartości jest kluczem do życia każdego człowieka i pokoju na świecie.
– Dawajcie miłość i dobro, by móc oczekiwać tego samego od innych ludzi. A jeżeli nie możecie dawać dobra, to nie róbcie zła.
Czytaj dalej

Zosia

Kłodzko to niewielkie dolnośląskie miasteczko. Parę lat temu wybrałam się tam na zorganizowaną wycieczkę. Spaliśmy i jedliśmy u sióstr Elżbietanek. Codziennie odkrywaliśmy coraz to nowe uroki Kotliny Kłodzkiej .
To był koniec maja, pogoda ciepła, przyjazna, łagodna.

Po późnym obiedzie większość wycieczkowiczów wyległa przed dom. Ja również.
Błogo nastrojona, odprężona, oparłam się o kamienny murek.
I wtedy podeszła do mnie kobieta. Jak się zaraz okazało, miała na imię Zosia. Ubrana w gruby, czarny płaszcz, za ciepły na tę porę roku. Chociaż luźny nie tuszował jej przeraźliwego wychudzenia. Na nosie okulary z cylindrycznymi szkłami. Wzbudzała współczucie.
– Podoba się pani Kłodzko? – zagadnęła
– Tak, bardzo – odpowiedziałam zgodnie z prawdą
– A mnie nie.

I tu niespodziewanie zaczęła opowieść o swoim życiu.
U  sióstr jadała obiady. Żaliła się, że mąż nie żyje, a ona mieszka sama. Dwoje, dobrze ustawionych dzieci, mieszka poza Kłodzkiem. Czeka ją operacja na oczy, a kasy brak. Dałam jej trochę pieniędzy, a ona, być może z wdzięczności, zaproponowała przechadzkę po mieście. Zosia wzięła mnie pod rękę, co było nawet miłe, bo była czyściutka i pachniała mydełkiem Bambino.

Czytaj dalej

Lucynka

Moja ukochana kuzynka Jaremka od wielu lat mieszka w Hiszpanii. Zawsze trzymałyśmy się razem, ale dopiero teraz mamy okazję naprawdę się poznać. A to dzięki długim i częstym rozmowom przez Internet.

Nie tak dawno uraczyła mnie taką oto opowieścią ze swojego dzieciństwa:
W jej domu nigdy się nie przelewało. Mama pracowała, tata pracował, a pieniędzy nieraz nie starczało do pierwszego. Ona i jej brat byli typowymi dziećmi z kluczem na szyi.

Jaremka chodziła wtedy do podstawówki. Droga do szkoły zabierała jej dwadzieścia minut spacerkiem. Lubiła te spacerki, bo musiała przechodzić koło sklepu z zabawkami. Był taki duży. A na równie dużej wystawie same cuda! Zdarzało się, że z powodu zapatrzenia spóźniała się do szkoły.
Któregoś dnia na wystawie sklepowej przybył kolejny okaz: lalka.
Ale jaka!!! Niezbyt duża, mięciutka, z grubymi warkoczami. No i najważniejsze: była to śpiąca lalka. Tak to się wtedy mówiło, jeżeli oczy lalki się zamykały. Ubrana była w falbaniastą, haftowaną sukienkę, białe skarpetki i skórzane buciki.
Trzeba jeszcze dodać, że przypominała jej kuzynkę Elżunię, czyli mnie.
Jaremka zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia.
Cóż z tego! Wiedziała, że nigdy jej nie będzie miała…Jak wiadomo, w domu się nie przelewało…

Czytaj dalej

Kanapka

Na początku pandemii popełniłam przestępstwo. Mąż, w swojej łaskawości, zezwolił mi na zrobienie zakupów w sklepie spożywczym. Wyposażona w duży wózek na kółkach udałam się po żywność. Ponieważ nie było wszystkich produktów w jednym sklepie, poszłam do drugiego. Po powrocie do domu opowiedziałam o wszystkim i wtedy usłyszałam:
– Jesteś nieodpowiedzialna. Miałaś przepustkę tylko do jednego sklepu.

Dostałam szlaban. Przez dwa miesiące nie wychodziłam poza teren ogrodu. Mąż, uzbrojony w rękawiczki i maseczkę, raz na tydzień wyruszał po prowiant. Często brakowało jakiś produktów, ale nie buntowałam się. Pandemia to pandemia. Wszyscy znosili przecież pewne niedogodności. Poza tym miałam tyle pracy w ogrodzie że nie miałam czasu nad tym się zastanawiać .

Po jakimś czasie emocje zaczęły opadać, choć w naszym gospodarstwie domowym ciągle brakowało jakichś produktów .
W czasie dwumiesięcznego odosobnienia przemyślałam ostatnie wydarzenia i doszłam do wniosku, że pożyłam już dość długo. Urodziłam dwoje dzieci, które są już mocno dojrzałe i zaradne. Naharowałam się tez nieźle.
Byłam przekonana, że nic a nic nie boję się zarazy. Jeśli umrę, to trudno.

Któregoś wieczora zrobiłam sobie kanapkę z produktów, które od dawna wszystkie na raz nie gościły na naszym stole. Kanapka składała się z: ciemnego chleba, masełka, plasterka szynki i pomidorów. Stanęłam na progu domu, odgryzłam kęs… Była przepyszna!
Chyba ten zapomniany smak sprawił, że poczułam się nieziemsko szczęśliwa.

Czytaj dalej

Siła perswazji

Przyjechała do mnie siostra. Jak to ona postawiła mnie od razu do pionu: zauważyła włos pod brodą, który natychmiast trzeba wyrwać, kazała uregulować brwi…
Tym razem na tapecie znalazł się mój zimowy płaszcz:
– Najwyższy czas oddać go do pralni – zawyrokowała.
Wobec tego przyjrzałam mu się wnikliwie i przyznałam jej rację, ciesząc się w duchu, że mam kogoś, kto potrafi mną potrząsnąć.
Z płaszczem w torbie dotarłam do najbliższej pralni chemicznej. I tu zaskoczenie! Od ubiegłego roku cena usługi podskoczyła o 10 zł. Pranie kurtki puchowej 55zł, płaszcza puchowego 65zł.
Co tu zrobić? Zapakować do pralki i być może zepsuć?
Hmmm…
Stanęłam na środku salonu pralniczego i tak przemówiłam do ekspedientki:

Czytaj dalej

Wykluczony czy szczęśliwy

Było niedzielne popołudnie. Skwar niemiłosierny. Siedziałam na przystanku tramwajowym naprzeciwko kina Wanda. Na ulicy nikogusieńko.
Ani samochodów, ani ludzi zajętych niedzielnym obiadem.
Nagle usłyszałam gdzieś z góry głos:
– Proszę pani, jaki dzisiaj dzień?
Spojrzałam do góry i zobaczyłam, że w prawym rogu zadaszenia brakuje szyby i w tej luce ukazała się mocno kudłata głowa.

Czytaj dalej

Koncert

Było to dość ponure późne popołudnie na przedwiośniu. Chodziłam sobie sama po Krakowie tak jak to mam w zwyczaju. Dochodziłam już do końca Sławkowskiej, kiedy zauważyłam idącego z przeciwka oberwańca. W starej skórzanej kurtce, nieświeży i z kropelką na końcu nosa.
Prosił mnie o 80 groszy.
Otworzyłam portmonetkę, zastanawiając się dlaczego tak mało?
Pewnie źle odczytał moje wahanie, bo ponowił prośbę, opowiadając przy tym o swoim nędznym życiu.
Najpierw jednak przedstawił się:
– Mam na imię Mieczysław.
– A ty?
– Ela.
Powiedział, że następnego dnia kończy 60 lat i to go przeraża. Chciałam go pocieszyć i zgodnie z prawdą beztrosko rzuciłam:
– A ja mam 62.
Zaskoczony moją szczerością rozpostarł szeroko ramiona, objął i podniósł do góry wykrzykując na całą ulicę:

Czytaj dalej

Zdenek

Przyjeżdża do Polski z Czech. Sprzedaje na targu staroci przeróżne drobiazgi: talerzyki, kubki, wazony, kasetki. Zdenek – bo tak ma na imię – z wyglądu przypomina bezdomnego: szopa siwiejących włosów, niechlujne ubranie, przykurzone dłonie z długimi pazurami. Jednak widać, że jest lubiany przez targową społeczność.

To była niedziela. Tłumy ludzi przewalały się po alejkach w poszukiwaniu skarbów.
Przed jego stoiskiem przykucnęła kobieta. Niepozorna, niemłoda, przeciętna. Chwyciła kilka kubeczków naraz. I wtedy spojrzał na nią, a jego twarz wyrażała zachwyt.
Trzymała swoje znaleziska. Biło od niej światło, twarz stała się nieziemsko piękna. Zdenek patrzył porażony tą światłością, równie zachwycony jak ona. Nie kubeczkami jednak, ale nią.

Czytaj dalej

Mieszkanie moich sąsiadek

Moje sąsiadki fascynowały mnie, odkąd zamieszkały za wspólnym płotem. U mnie jest obsadzony każdy centymetr ogrodu, a one przez te parę lat stopniowo pozbywały się większości drzew. Wiedziałam, że drzewa są stare i że trzeba to zrobić, ale wywoływało to we mnie pewien niepokój. Mogę powiedzieć, że mi się to nie podobało. Jednak któregoś dnia skulona przy plewieniu koło ogrodzenia wpatrywałam się w trawnik otaczający ich dom i poczułam ogromny spokój płynący z takiego ogrodu.
Tego samego spodziewałam się po ich domu. I rzeczywiście! Pośród białych ścian wszędzie panuje porządek. Nie ma tam żadnych niepotrzebnych sprzętów, w pokojach czyste firaneczki na czystych oknach. Pachnie świeżością. Proste łóżka, krzesła, szafki przy łóżkach, dużo książek, na ścianach krzyże – wszystko skromne. Nic nadzwyczajnego, ale z pomieszczeń podobnie jak z ogrodu bije spokój.
Czytaj dalej