Nie miałam pojęcia, w jakiej niezwykłej uroczystości będę uczestniczyć tego dnia.
To była niedziela cztery lata temu. Dzień bardzo ciepły, słoneczny, zupełnie nie czułam jesieni, która już nadeszła.
Jak każdej niedzieli pobiegłam na mszę św. Zdziwiło mnie, że w Katedrze Wawelskiej zastałam nieprzebrane tłumy. Okazało się, że przyjechała delegacja z Węgier, aby podziękować Polakom. W szczególności krakowianom, za ogromną pomoc udzieloną im sześćdziesiąt lat temu w czasie rewolucji węgierskiej.
To było takie wzruszające…
Sześćdziesiąt lat po fakcie!!!
Nie zapomnieli, pamiętali, , dziękowali.
Udzielił mi się wzniosły nastrój i muszę przyznać, że zamiast uczestniczyć w mszy św. uniosłam się na różowej chmurce fantazji.
W swoim życiu naczytałam się przeróżnych jasnych przepowiedni dotyczących losu Polski. Oczami wyobraźni zobaczyłam nasz kraj od morza do morza, od Bałtyku do Morza Czarnego. Nie była to sama Polska, ale unia : Węgry, Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Słowacja, Węgry…Na swoich terenach kraje te zajęły się uprawami ekologicznymi. Powracały do dawnych, zapomnianych odmian drzew, warzyw, zbóż. Widziałam kwitnące rolnictwo. Jak okiem sięgnąć wszędzie zieleń skąpaną w blasku słońca.
Była to zachwycająca kraina miodem i mlekiem płynąca.
Ale cóż w tym dziwnego. Polacy to szlachetny, dzielny, niezłomny naród. I wierzący, bo Polska to nadal ostoja wiary. Było dla mnie oczywiste, że bez pomocy Boga spełnienie moich marzeń byłoby niemożliwe.
Takie to myśli pojawiały się w mojej głowie na mszy św. w sercu Polski czyli na Wawelu.
Z kościoła wyszłam podniesiona na duchu. Przez tłum falujący koło katedry ciężko się było przedostać. Zwróciłam jedynie uwagę na grupę młodych mnichów w szaroniebieskich szatach. Mignął mi też inny mnich w rudych szatach. Nie zastanawiałam się nad tym, bo czym prędzej chciałam wydostać się z gromady ludzi.
Zbiegłam po schodkach na bulwary wiślane i odetchnęłam z ulgą. Wypatrzyłam miejsce na ławeczce przy deptaku. Siedziała na niej , jak się wkrótce okazało, pani Basia. Najwyraźniej w oczekiwaniu na wolnego słuchacza. Po krótkiej prezentacji zabrała się do dzieła, czyli do nawijania.
Byłam tak szczęśliwa, że wyrwałam się z tłumu, że nawet pani Basia mi nie przeszkadzała.
Zresztą na horyzoncie zauważyłam niezwykłą postać.
Był to mnich w rudych szatach. Bardzo wysoki, wyprostowany, majestatyczny. Godność to najbardziej odpowiednie słowo na określenie jego osoby. Kroczył spokojnym krokiem, a za nim, zgięty wpół, taki jakiś niski, służący.
Połknęłam parę książek o mnichach tybetańskich. Mają piękne założenie, które mnie rozczula: dotąd będą medytować w swoich grotach, dokąd chociaż jedna dusza na ziemi będzie cierpieć…
Obecność mnicha tybetańskiego w tym dniu w ogóle mnie nie zdziwiła. Zwłaszcza, kiedy weźmie się pod uwagę, że niektórzy mają zdolność bilokacji. Była jak najbardziej na miejscu.
W takich momentach wdzięczności, solidarności i braterstwa, oprócz Węgrów i Polaków, cieszy się przecież cały Świat.
Wobec tego nie mogło zabraknąć przedstawiciela Wschodu.
Pani Basia nadal trajkotała, a ja miałam ochotę biec do niego. Tylko w jakim języku miałam zagadać? Mój angielski taki sobie. I co powiedzieć? Czy tylko złożyć dłonie, skłonić głowę, zgiąć się wpół i tak go przywitać?
Te rozważania przygwoździły mnie do ławki. Mnich przedefilował mi przed nosem i zniknął za zakrętem.
Mam jednak nadzieję, że odczuł przepełniające mnie uczucie miłości w tamtym momencie i czuje je zawsze, kiedy o nim pomyślę.