Eugeniusz to jasnowidz i uzdrawiacz, z którego porad korzystałam przed laty. Pracował wtedy w przychodni i miał sporo pacjentów. Pomagał mi w rozterkach emocjonalnych i kiedy stwierdził, że mój stan się poprawia zaproponował mi, żebym wybrała się na inną planetę. Oczywiście mentalnie.
Nie byłam skłonna tego robić, bo mam na ten temat wyrobione zdanie. Bo po cóż odkrywać nowe, jeżeli na ziemi tak dużo jest do zrobienia…wojny, głód, wyzysk, nietolerancja – najpierw to trzeba opanować, a dopiero potem pomyśleć o podbojach kosmosu.
Kiedyś jednak obudziłam się wcześnie rano i przypomniałam sobie co sugerował Eugeniusz. Byłam w znakomitym nastroju i postanowiłam spełnić jego zalecenia.
Zamknęłam oczy i zaczęłam się wznosić do góry. Mijałam kolejne chmurki aż do miejsca, gdzie na obłoczku zauważyłam starszego gościa z długą brodą.
Pisanie ikon
Na kursie pisania ikon znalazłam się dzięki siostrze zakonnej Gabrysi. Spotkałam ją pewnego późnoletniego dnia u przyjaciółki na wsi i dowiedziałam się, że wybiera się na kurs do jezuitów. Drzemały we mnie ciągotki do malowania, więc szybko podjęłam decyzję i też się zapisałam. Trafiłam tam zupełnie zielona i wtedy nie myślałam o teologii ikon.
Na pierwszych zajęciach przeżyłam deja vu. Miałam wrażenie, że dobrze znam pracownię, brata prowadzącego i koleżankę Violę. Zawsze czułam się tam jak u siebie, chociaż na samym początku popadłam w przerażenie, bo nie miałam pojęcia o malowaniu!
Pomógł mi wtedy zięć malarz. Poświęcił mi sporo czasu, wszystko cierpliwie tłumaczył i pokazywał. Po paru godzinach doszłam do wniosku, że malowanie nie jest takie skomplikowane. Później okazało się nawet, że osoby bez doświadczenia łatwiej wchodzą w tajniki pisania ikon, bo nie mają żadnych przyzwyczajeń.
Na pierwszy ogień poszła ikona Pantokrator, czyli Jezus Chrystus władca i sędzia Wszechświata. Kopiowaliśmy wizerunek na deskę i zaczęliśmy malowanie. Najpierw w pracowni, a kończyliśmy w domu. Przy malowaniu w łagodnej, życzliwej atmosferze mogliśmy nawet półgłosem rozmawiać.
W grupie było nas około 30 osób, ale okazało się, że nie było dwóch prac do siebie podobnych. Nie do wiary, ale każda była inna.
Razem z pisaniem ikon zaczęły się rozważania o ich głębi.
Czterolistna koniczyna
Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Ewa córka mojego szkolnego kolegi zmarła w Sylwestra, zamarzyła mi się wycieczka na tamten świat, bo przecież należało zasięgnąć języka i pocieszyć nieboraka. Poprosiłam Górę, żeby mi to umożliwiła i nie musiałam długo czekać.
Któregoś dnia późnym wieczorem, jak zwykle, ułożyłam się do snu. Już zasypiałam, gdy nagle znalazłam się pod sufitem. Bez trudu przeniknęłam przez ścianę i poszybowałam do góry. Czułam się nieskrępowana, swobodna, lekka. Podśpiewując przebój disco polo „Niech żyje wolność, wolność i swoboda…”, poszybowałam do góry.
– Całe szczęście, że nie ma tu moich koleżanek muzykolożek – pomyślałam – na pewno byłyby zgorszone moimi prostackimi upodobaniami.
Z tego wielkiego szczęścia wywinęłam w powietrzu dwa fikołki i skupiłam się na otoczeniu. Otulała mnie lekka mgiełka, słońce ledwo prześwitywało, czyli pogoda była akurat taka, jak lubię najbardziej.
Mój dobry znajomy, osobisty Anioł Stróż, jak zawsze, nie odstępował mnie na krok. Bił od niego złoty, blask no i spokojnie można było powiedzieć, że był piękny jak anioł.
Szybko dotarliśmy do celu.
Była to zielona kraina pełna drzew, krzewów, łagodnych pagórków pokrytych bujną trawą. Wijąca błękitna rzeczka dopełniała całości.
– Czyżby to był raj? – pomyślałam.
Kocham kwiatki
Patrzymy na kwiaty, jedne kochamy, inne lubimy i rzadko przychodzi nam do głowy, że kwiat, podobnie jak jajko, to sedno życia. Najpierw mamy kwiat a potem nasiona. W nieopisanym pięknie kwiatu widzę geniusz Pana Boga.
Często kiedy patrzę na te cuda, ogarnia mnie uniesienie i pojawia się myśl, że to nie przypadek je stworzył, że ktoś musi za tym stać.