To wydarzyło się w czerwcu. Dzień był słoneczny, jeden z takich, kiedy od rana do wieczora na niebie nie ukazuje się ani jedna chmurka.
Wtedy człowiek myśli, żeby zostawić wszystkie sprawy i jak najszybciej dać nogę na wieś.
Tak też zrobiłyśmy, ja i moja przyjaciółka Jagoda.
Pokonałyśmy zaledwie 50 km i znalazłyśmy się w prawdziwym raju: 100 letnia drewniana chałupa z bali otoczona kwitnącą, obsadzoną wysokimi świerkami łąką. Dalej las na wzgórzu, poniżej przepływająca rzeczka.
Sielsko, anielsko.
Spragnione kontaktu z naturą szybko wypakowałyśmy bagaże i ruszyłyśmy na spacer.
Było już południe i zrobiło się na prawdę gorąco, co nie ułatwiło nam podejścia pod górkę.
Wdrapywałyśmy się krok za krokiem i wtedy po prawej stronie zobaczyłyśmy dwa krzaczki jaśminu. Niewysokie, ale kwitnące.
– Narwijmy do wazonu, będzie nam pachnieć w chałupie – zaproponowała Jagoda.
– To jak będziemy wracać – odpowiedziałam a w duchu miałam nadzieję, że o tym zapomni, bo żal mi było jaśminów.
Kiedy po dwóch godzinach wracałyśmy ze spaceru po jaśminach nie było śladu.
Jak to możliwe?
Gdybym była sama, pomyślałabym, że moje zdrowie psychiczne nie jest w porządku, ale przecież widziałyśmy krzaki jaśminu obie!
Szukałyśmy w trawie. Może ktoś je wykopał? A może ściął? Nic, żadnego śladu.
Jagoda ciągle czuje obecność swego zmarłego męża i to jemu przypisywała to zdarzenie.
Ja z kolei byłam świeżo po lekturze książki Caroline Myss „Anatomia duszy”, akurat o cudach.
Nieraz wracamy w rozmowach do tego wydarzenia, ale jak na razie nie mamy pojęcia, kto maczał w tym palce.