Śmierci nie ma

Jesień tego roku była  ciepła i słoneczna. Maria właśnie wysiadła z tramwaju i weszła na cmentarz.
To było stare, zabytkowe miejsce. Wiekowe drzewa drzemały wokół równie wiekowych pomników, kapliczek, grobowców. Na ścieżkach leżało sporo liści w bajecznych, jesiennych kolorach. Cieszyła się, że nie nadążano z ich uprzątaniem, bo idąc alejką mogła szurać po nich stopami. Uwielbiała to.
Nagle zdała sobie sprawę, że się uśmiecha!
Za parę dni miał być dzień Wszystkich Świętych i zazwyczaj jej nastrój wtedy opadał. Jednak nie tego roku, chociaż szła na grób własnego syna. Zmarł równo dwa lata temu. Po niedawnym śnie  powiedziałaby raczej, że opuścił swoje ciało.

Marek był bardzo zdolny. Bez problemu ukończył studia na politechnice i jego przyszłość rysowała się fantastycznie.
Niestety w wieku 25 lat zachorował. Diagnoza była druzgocąca. To było stwardnienie rozsiane. Oboje z mężem pomocy szukali wszędzie, ale zarówno medycyna oficjalna, jak i niekonwencjonalna nie dała rady.
Marek odszedł w wieku 32 lat.
Wiadomo, że dla matek dzieci to wyjątkowe i niezwykłe istoty, więc i Marek był taki dla naszej Marii.
Tyle że on naprawdę był wyjątkowy.   W miarę postępu choroby rozwijały się u niego zdolności ponadzmysłowe. Zaczął widzieć aurę, miewał przebłyski jasnowidzenia, prorocze sny. Twierdził, że przychodzi do niego sam Pan Jezus…

Kiedy Marek zmarł Maria popadła w rozpacz. Wtedy tez zaczęła zwracać uwagę na relacje ludzi, którzy utracili bliskich. Największe wrażenie wywarła na niej opowieść sąsiadki ze wsi. Zmarła jej osiemnastoletnia córka i matka tak samo pogrążyła się w bólu i płaczu. Po jakimś czasie córka jej się przyśniła. Stała w ogromnej kałuży i powiedziała: To twoje łzy mamo, jeżeli nie przestaniesz płakać utopie się w nich.
Maria teoretycznie wiedziała, że nie należy rozpaczać, ale żal po stracie syna był tak wielki…

Gdyby nie sen sprzed tygodnia pewnie nic by się nie zmieniło.
Przyśniło się jej, że znalazła się  w złocistym zalanym światłem pokoju syna. Zachwyciły ją orientalne dywany i ściana książek. Było bardzo przytulnie. Kiedy wieszała mu firaneczki w oknie zaczęły dochodzić do niej delikatne dźwięki, coś jakby bossa nova. Wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła ogród. Nie da się opisać, jaki był piękny: co za kwiaty, zapachy, a jakie barwy! Kilka postaci spacerowało po alejkach, ktoś nawet do niej pomachał.
Jej syn Marek wyglądał jak anioł: świetlisty, radosny,  przystojny. I całkiem zdrowy!

Czytaj dalej

Dziabeczka

Nie wyobrażam sobie pracy w ogrodzie bez ręcznej dziabeczki. Ma około 30 cm długości. Jest leciutka, poręczna, pomocna. istne cudeńko.

Teraz takiej samej nigdzie nie można kupić. Wyrównuję nią ziemię przy ustawianiu doniczek, wydziabuję chwasty, nagarniam ziemię do wiadra.
Po prostu jest mi niezbędna.

Zazwyczaj jeździ ze mną w „skrzynce ogrodnika”, która zawiera: widelec, sekator, ołówki, etykietki do oznaczania roślin i królową narzędzi, czyli tę małą dziabeczkę. Całe towarzystwo lokuje się na taczkach i jesteśmy gotowi do pracy.
Tak było i tego ranka, jednak z tą różnicą, że dziabki w „skrzynce ogrodnika” nie było.
Chodzę, szukam… Nie ma i już.
Co robić?
Jak zwykle prosiłam o pomoc św. Antoniego, tłumacząc mu całkiem rzeczowo: No popatrz, takie nic, taka marna dziabeczka. Chyba wiesz, że nie dam rady bez niej pracować?
Może to nieładnie, ale wypomniałam mu nawet, jak to latem wybrałyśmy się do jego Sanktuarium koło Zamościa. Stanęłam w sporej odległości od jego posągu i wprosiłam się pod jego skrzydła, tłumacząc: „Tyle lat pomagasz Jagodzie, to może i mnie weźmiesz pod opiekę?”
Tak sobie rozmyślałam, jednocześnie szukając dziabki na drugim końcu ogrodu. Nigdzie jej jednak nie było.

Czytaj dalej