– Lusia, zaczęłaś nosić ciuchy w moich kolorach – zdziwiłam się ostatnio.
Niezbyt mądrze, bo przyjaźnimy się od siedemnastu lat i siłą rzeczy upodabniamy się do siebie.
Ona zewnętrznie, a ja, mam nadzieję, wewnętrznie.
Lucyna jest żywym przykładem, jak powinien żyć katolik. Zawsze jest skora do pomocy. Zostawi wszystko i pobiegnie ratować jakiegoś nieboraka. Zna przeróżne domowe sposoby na ratowanie zdrowia. Wie, które punkty przyciskać przy bólu głowy, jakie ziółka na co, jak stawiać bańki. To prawdziwy mąż opatrzności. Całe szczęście, że ona sama ma niezłe zdrowie, bo kiedy namawiam ją na badania odpowiada beztrosko:
– Jakoś przeżyję do śmierci.
I na żadne badania nie idzie. Nie da się ukryć, że i mnie, i innym osobom z jej otoczenia w końcu udzieliło się jej stanowisko. Doktor Jadzia ją popiera:- Oczywiście, trzeba dbać o siebie i nie przejmować się.
Mojej przyjaciółce zawdzięczam bardzo dużo: przylgnięcie do Pana Boga i powrót do kościoła katolickiego.
A było to tak:
Jeździłyśmy razem na wakacje nad morze. Ona oczywiście w niedziele wybierała się na mszę św. Ja wtedy nie czułam potrzeby, ale żeby jej nie sprawić przykrości, zaczęłam jej towarzyszyć.
To było w Łebie. Mszę św. odprawiał starszy ksiądz podobny do mojego taty. Pamiętam jego mądre słowa…
To był przełom. Potem do kościoła chodziłam nie z obowiązku, ale z potrzeby serca.
Jednak po pięciu latach znajomości miałam do niej pretensje: