Zosia

Kłodzko to niewielkie dolnośląskie miasteczko. Parę lat temu wybrałam się tam na zorganizowaną wycieczkę. Spaliśmy i jedliśmy u sióstr Elżbietanek. Codziennie odkrywaliśmy coraz to nowe uroki Kotliny Kłodzkiej .
To był koniec maja, pogoda ciepła, przyjazna, łagodna.

Po późnym obiedzie większość wycieczkowiczów wyległa przed dom. Ja również.
Błogo nastrojona, odprężona, oparłam się o kamienny murek.
I wtedy podeszła do mnie kobieta. Jak się zaraz okazało, miała na imię Zosia. Ubrana w gruby, czarny płaszcz, za ciepły na tę porę roku. Chociaż luźny nie tuszował jej przeraźliwego wychudzenia. Na nosie okulary z cylindrycznymi szkłami. Wzbudzała współczucie.
– Podoba się pani Kłodzko? – zagadnęła
– Tak, bardzo – odpowiedziałam zgodnie z prawdą
– A mnie nie.

I tu niespodziewanie zaczęła opowieść o swoim życiu.
U  sióstr jadała obiady. Żaliła się, że mąż nie żyje, a ona mieszka sama. Dwoje, dobrze ustawionych dzieci, mieszka poza Kłodzkiem. Czeka ją operacja na oczy, a kasy brak. Dałam jej trochę pieniędzy, a ona, być może z wdzięczności, zaproponowała przechadzkę po mieście. Zosia wzięła mnie pod rękę, co było nawet miłe, bo była czyściutka i pachniała mydełkiem Bambino.

Czytaj dalej